Sen Nocy Letniej William Szekspir

Shakespeare - SEN NOCY LETNIEJ

Teatr Miejski w Gdyni, William Szekspir Sen Nocy Letniej, 7-9.01.2022 godzina 19:00

Witalność, radość, namiętność, ale także głęboka refleksja nad naturą relacji. Tu splatają się ze sobą wielowymiarowe światy i fascynujące postaci, w których losie możemy się przejrzeć jak w lustrze. Wciągająca opowieść o różnych odcieniach miłości. Słowem: znakomita komedia i smakowity kąsek – jak twierdzi reżyser przedstawienia.

Teatr Miejski w Gdyni – repertuar styczeń 2022

Informacje ze strony www.teatrgombrowicza.art.pl

Lily Teatr Muzyczny w Gdyni

lily-teatr-muzyczny-w-gdynilily-teatr-muzyczny-w-gdyni

24.01.2022 godzina 17:30, 20:30. Reżyseruje Krystyna Janda, i to także ją oglądamy w roli tytułowej, nieznośnej Lily.

Kryminalna zabawa teatralna. Trup przemieszcza się, pojawia się i znika. Skomplikowana intryga, sprawiająca dużą przyjemność publiczności. I te wyraziste charaktery sceniczne! Świetnie naszkicowanych osiem postaci, w tym para zabawnych i niepoprawnych staruszków – inspektor ciamajda i „wiedząca wszystko sprzątaczka”, czyli znajoma inspektora z młodości, „pomagająca” mu w znalezieniu zabójcy.

Obsada:

Krystyna Janda
Mirosław Haniszewski/Krzysztof Stelmaszyk
Grzegorz Daukszewicz
Agnieszka Krukówna/Natalia Berardinelli
Magdalena Smalara
Mateusz Damięcki
Magdalena Lamparska

Informacja ze strony muzyczny.org

Żarty gdyńskie dotyczące wydarzeń mających miejsce w 1932 roku – Kurjer Poznański 1932

Kurjer Poznański

Satyryczne przedstawienie gdyńskiego życia codziennego w roku 1932, Żarty gdyńskie.

Kurjer

Żarty gdyńskie (Od własnego korespondenta “Kurjera Poznańskiego”) // Kurjer Poznański. – 1932, nr 583, s. 3

Żarty gdyńskie
(Od własnego korespondenta "Kuriera Poznańskiego").

Gdynia, w grudniu.

W miejskim autobusie pewien inżynier spotkał dobrego znajomego. Po wymianie oklepanych frazesów na temat kryzysu, rozmowa zahaczyła o budownictwo w Gdyni. Znajomy nastrojony był pesymistycznie i melancholijnie, może tylko z powodu niepogody i sążnistych dziur, po których skakał autobus.
— Pan się myli — replikował inżynier, — tempo budowlane w Gdyni jest zupełnie silne. Dziś właśnie zatwierdzone zostały plany pięknej wili, którą pan dyrektor X. zamierza budować na Kamiennej Górze. Zwozi już cegłę.
Znajomy, pokonany tym argumentem, odpowiada potakująco: „No, no, w Gdyni ludzie powoli się dorabiają”
Na to inżynier, sangwinik, rąbnął od razu:
— Wcale nie powoli, tylko całkiem prędko!
W gronie miejscowych sądowników roztrząsano kwestje prawnicze a dysputy przeplatano lokalnemi dykteryjkami. W końcu poczęto porównywać Gdynię z innemi miastami.
— Gdynia jest jednak najciekawsza pod względem wieku właścicieli nieruchomości, przedsiębiorstw itp. — zaopiniował jeden z sędziów.
— Jak to?
— Ano, całe miasto należy nie do dorosłych, lecz do dzieci.
— ? ?
— Przecież to jasne. Wystarczy zajrzeć do naszych rejestrów, aby się przekonać, że w Gdyni wszystko jest przepisane na nieletnich.
Przy zbiegu ulicy Świętojańskiej i 10 Lutego, na szczytowej ścianie jednej z kamienic jacyś spryciarze wyświetlają wieczorami reklamowe przeźrocza, a widzów ściągają muzyką z płyt gramofonowych, nadawaną przez głośnik. W dnie pogodne trudno w tem miejscu przecisnąć się przez chodnik. Nie wszyscy zadzierają głowy do góry, ale każdy kto nie ma nic lepszego do roboty, co prawda słucha bezpłatnej muzyki i przyswaja sobie teksty modnych szlagierów. Wśród widzów i słuchaczy oczywiście przeważają bezrobotni i gawiedź uliczna, ale trafiają się i „lepsi goście".
Pewien pan, będący w drodze za dobremi żyrami na kiepski weksel, stanął na chwilę w tłumie i począł ob¬serwować barwne przeźrocza, przesuwające się po ścianie kamienicy. Nagle trąca go jakiś znajomy i mówi:
— Pan także w „kinie dla urzędników"?

W tutejszym sądzie odbywała się rozprawa przeciwko dwóm robotnikom portowym, oskarżonym o komunizm. Groźny akt oskarżenia mówił o przynależności do rewolucyjnego związku marynarzy i robotników portowych, a specjalny biegły przyniósł z sobą potężną tekę, pełną tajemniczych dokumentów, które przedstawił sądowi przy drzwiach zamkniętych, po wyproszeniu publiczności na korytarz. — Po przemówieniu prokuratora i obrońców, przewodniczący zwraca się do oskarżonych, czy mają co do powiedzenia. Robotnicy, ludzie prości, prawdopodobnie nie rozumieli pytania. — Milczą bowiem, jak zaklęci.
Przewodniczący zwraca się więc do pierwszego z oskarżonych o komunizm i zadaje mu konkretne pytanie:
— Czy oskarżony poczuwa się do winy?
Zagadnięty „komunista" zrywa się na równe nogi i woła: „Broń Boże!"
Wyrok w tej sprawie był uniewinniający.

Kradzieże rowerów w Bydgoszczy

Gazeta Bydgoska

Ujęcie przez bydgoską policje złodzieja specjalizującego się w kradzieżach rowerów

Amator części rowerowych // Gazeta Bydgoska. – 1924, nr 31, s. 5

— Amator części rowerowych. Policja ujęła Alfonsa Morowskiego, u którego znaleziono formalną kolekcję różnych narzędzi ślusarskich, oraz części rowerowych, pochodzących z kradzieży. Rzeczy skonfiskowała policja i znajdują się w urzędzie policyjnym.

Złapani złodzieje drzewa z nadleśnictwa Zimne Wody – Gazeta Bydgoska 1924

Gazeta Gdańska

Zakończone sukcesem śledztwo policji w sprawie kradzieży znacznych ilości drewna

Złodzieje drzewa // Gazeta Gdańska. – 1924, nr 31, s.5

   — Złodzieje drzewa. Z nadleśnictwa Zimne Wody skradziono drzewa opałowego za 400 miljonów marek. Zawiadomiona o tern policja wdrożyła śledztwo, złodzieja wykryła i drzewo odebrała.

Aresztowania drobnych przestępców w Bydgoszczy – Gazeta Bydgoska

Gazeta Bydgoska

Aresztowania osób z półświatka na terenie miasta Bydgoszczy

Aresztowania // Gazeta Bydgoska. – 1924, nr 31, s.5

— Aresztowania. Z wczoraj na dziś aresztowała policja bydgoska 4 osoby za kradzież, 2 prostytutki za przekroczenie przepisów obyczajowych i jednego amatora wódki za pijaństwo.

Polska Gospodarka morska na tle gospodarki krajowej i europejskiej – Nautologia 1999

polska-gospodarka-morska-port

Plany rozwojowe a rzeczywistość polskiej gospodarki morskiej w kontekście rozwoju szeroko pojętej polskiej i gospodarek państw europejskich. Nautologia 1999.

Polska gospodarka morska wobec gospodarki krajowej i europejskiej /Andrzej Piskozub // Nautologia. – 1999, nr 1, s. 4-9

ANDRZEJ PISKOZUB

POLSKA GOSPODARKA MORSKA WOBEC GOSPODARKI KRAJOWEJ I EUROPEJSKIEJ
   
   Podejmując na schyłku XX w. próbę prezentacji spraw morskich Polski jako części składowych większej - europejskiej - całości, nie mogę jej rozpocząć bez nawiązania do tez mojej książki „Polska morska. Czyn XX wieku”. Napisałem ją w połowie lat osiemdziesiątych, ukazała się w Wydawnictwie Morskim w 1986 r., a zatem jeszcze w epoce i rzeczywistości PRL-owskiej. Starałem się temat zapowiedziany w tytule książki przedstawić obiektywnie i z pozycji niezależnej od wszelkich nacisków czy insynuacji, kierowanych od wszelkich lobby czy opcji politycznych, zarówno powiązanych z ówczesnym obozem władzy, jak i pochodzących czy to od krajowej, czy też emigracyjnej opozycji.
   W efekcie powstała synteza, którą i obecnie - po kilkunastu latach i w zupełnie innej scenerii politycznej i ekonomicznej mogę wznowić bez potrzeby zmieniania w jej treści jednego choćby zdania. Nie muszę się za żadne z tych zdań wstydzić czy w zmienionej rzeczywistości ustrojowej usuwać bądź retuszować, gdyż - podobnie jak niniejszy tekst - jest to moje własne stanowisko, a nie jakiejkolwiek organizacji, instytucji czy grupy społecznej.
   Są w tamtej książce wątki, którym upływ czasu nadał potrzebę weryfikacji bądź dopełnienia - ale tak się sprawy mają z każdym dziełem odnoszącym się do wydarzeń bieżących, do przesuwającej się osi czasu teraźniejszości, fragment po fragmencie odchodzącej w przeszłość. Podobnie jak z prognozowaną w tej książce przyszłością, sięgającą tam piętnastoletniego, do końca XX wieku wytkniętego horyzontu prognostycznego. Dziś już horyzont ten niemal w całości stał się przeszłością. W jakim zatem stopniu prezentowana w „Polsce morskiej” prognoza spraw morskich okazała się trafna a w jakim nietrafna - i to zarówno w skali kraju, jak i Europy - jest to przedmiotem lwiej części prezentowanych tutaj myśli i ocen.
   W ten sposób, w dwanaście lat po ukazaniu się tamtego dzieła, które z całkowitym przekonaniem umieszczam w pierwszej dziesiątce najlepszych moich książek, mam nareszcie - w formie autoprezentacji - sposobność do poddania „Polski morskiej” pod osąd polskich środowisk zawodowo lub naukowo z tematyką tamtej książki związanych. Gdy bowiem książka ta się ukazała, dostrzegła ją - choćby z uwagi na jej tytuł - i w sposób dla autora życzliwy i sympatyczny prasa lokalna. To zupełnie zrozumiałe. Natomiast w czasopismach fachowych, z nielicznymi wyjątkami, o książce tej było głucho. Czasy się zmieniły, ale sytuacja nie. Gdy na początku dekady lat dziewięćdziesiątych w gdańskim Ratuszu Staromiejskim otwarto wystawę polskiej książki morskiej, wśród powodzi publikacji o rozmaitym, nieraz zgoła wąskim czy wycinkowym charakterze, „Polski morskiej” zabrakło. Synteza najnowszych dziejów związków Polski z morzem jakoś umknęła uwadze montujących tę wystawę entuzjastów polskiej książki morskiej.
   Zwracam uwagę na część drugą tytułu owej książki: „Czyn XX wieku”. Zawiera się w nim teza, rozwinięta i uzasadniona w tej książce, iż dopiero w naszym, kończącym się właśnie stuleciu, Polska zajęła się na serio zarówno budową swej gospodarki morskiej, jak i pozostałymi obszarami aktywności morskiej. Teza była kategoryczna, ale oczywista: trzeba była wreszcie jednym cięciem odrąbać i odrzucić nacjonalistyczne bajdy o „tysiącu lat Polski na morzu” etc. etc. Przed XX wiekiem nie istniało w morskiej aktywności polskiej nic takiego, co byłoby porównywalne z wielkimi i niepodważalnymi osiągnięciami, będącymi tutaj dopiero „polskim czynem XX wieku”.
   Są przecież w literaturze polskiej chlubne wyjątki, traktujące o związkach dawnej, przedrozbiorowej Rzeczypospolitej ze sprawami morskimi w sposób obiektywny, wolny od nacjonalistycznych bredni, kłamstw i przeinaczeń. Mam tu na myśli przede wszystkim uroczą książkę prof. Edmunda Kotarskiego „Sarmaci i morze”; z uwagi na jej historyczny kontekst tytuł jej kojarzy się z hemingwayowską opowieścią „Stary człowiek i morze”. Bohater tej opowieści, mimo podeszłego wieku, sprawnie sobie radził z żywiołem morskim, skutecznie zmagając się z wielką rybą. Sarmaci natomiast tyle mieli z morzem wspólnego, ile o nim gadali, najbarwniej wtedy, gdy kurzyło się im z podgolonych łbów, a pijacka fantazja kreowała „programy polityczne” w rodzaju opisanych przez biskupa Krasickiego: „odbieramy Inflanty i państwa multańskie, liczemy owe sumy neapolitańskie”.
   Fałszywa legenda o dawnych polskich sukcesach na morzu, a i polskich tradycjach na Pomorzu czy to przy Zatoce Gdańskiej, czy - co już zupełnie groteskowe - w owym na zachód stamtąd położonym Ducatus Pomeraniae, już w XII w. trwale inkorporowanym do Cesarstwa Niemieckiego, była przecież stymulatorem procesów polonizacji tych obszarów w ciągu XX w., jak i budowania na tym spolonizowanym wybrzeżu coraz to prężniejszej polskiej gospodarki morskiej. Sporo o tym mowy już w Polsce morskiej, jednak przysłowiową „kropkę nad i” postawiłem w tej sprawie w artykule, który ukazał się w „Nautologii” w 1995 roku, a który tezami swymi stanowi suplement do Polski morskiej, jaki powinien być do niej dołączony w przypadku drugiego wydania „Polski morskiej”.
   Tytuł tego artykułu: Nauki humanistyczne w krzewieniu kultury i edukacji morskiej Polaków, czyli od propagandy sukcesu do sukcesu propagandy - mówi sam za siebie. Pointa zaś jego stwierdza, że wprawdzie propaganda sprawy była pokrętna, kłamliwa i tendencyjna, to jednak przyczyniła się do polskiego sukcesu, odniesionego w ciągu XX wieku i na morzu i na Pomorzu.
   Propagandowa heca dotyczyła nie tylko dawnych wieków. Również współczesnemu procesowi budowy Polski morskiej towarzyszyła - zarówno w okresie międzywojennym, jak i w Polsce Ludowej - atmosfera publicystycznej imprezy. Mobilizowano „frontem do morza” prasę, ludzi pióra, tłumy uliczne, młodzież, wojsko itd. do folklorystycznych akcji, nasilających się szczególnie podczas dorocznych Dni Morza. Ich obchody o wyglądzie odpustowym kojarzyły się z genezą owego Święta Morza, obchodzonego początkowo w dniu odpustu w Gdyni, przypadającego 29 czerwca, w dniu św. apostołów Piotra i Pawła. Maszerowała młodzież, defilowało wojsko, grzmiały marynarskie orkiestry dęte i spikerzy przez uliczne megafony, machano biało-czerwonymi chorągiewkami - w sumie atmosfera obecnie jeszcze kultywowana podczas międzypaństwowych meczy piłkarskich przez widownię, z pewnością nie zaliczającą się do high society.
   A wszystko dla podkręcania „narodowej krzepy” wspomagającej czyn - w tym przypadku morski - według sztampy szerzącej się we wszystkich krajach Europy opanowanych przez reżimy autorytarne. W Polsce międzywojennej mobilizowano społeczeństwo hasłami w rodzaju: "Silni na morzu - gospodarni we własnych koloniach". Partia komunistyczna, obejmując władzę nad Polską, przejęła po międzywojennej „z dobrodziejstwem inwentarza” całą tę nacjonalistyczną atmosferę i frazeologię. Dawne hasła i programy endecji zostały - jak o tym pisałem w eseju „Endekomuna” - zaanektowane przez rządzący 45 powojennych lat Polską system komunistyczny. Zmieniły się tylko szczegóły. Nie było już warunków dla wołania o „własne kolonie”, ale były za to „własne Indy i Japony” odzyskane nad Odrą i Bałtykiem. Tę psychologiczną ciągłość Polski międzywojennej i Polski Ludowej doskonale oddaje ten fragment Traktatu poetyckiego Czesława Miłosza:
Niech tutaj będzie wreszcie powiedziane: 
Jest ONR-u spadkobiercą Partia, 
A poza nimi nic nigdy nie było 
Prócz buntu godnych pogardy jednostek. 
Któż miecz Chrobrego wydobywał z pleśni? 
Któż wbijał myślą slupy aż w dno Odry? 
I któż namiętność uznał narodową 
Za cement wielkich budowli przyszłości?
   Nie jedyny to przykład ciągłości psychologicznej, jaka w obszarze Polski morskiej - i nie tylko tam, a znacznie szerzej - łączyła Polskę międzywojenną i Polskę Ludową. Tej paradoksalnej ciągłości obu tych formacji towarzyszył dystans pomiędzy obu nimi, a ideą Europy jako zintegrowanej całości. Będzie o dalszych tego przykładach mowa niżej.
   O wynikach analizy porównawczej pomiędzy stanem polskich i europejskich spraw morskich decydują przemożnie założenia metodologiczne tej analizy. A są one te same, co przyjęte w książce „Polska morska”. analiza długookresowa, a zatem uwzględniająca rytm długich fal koniunktury, wykrytych i opisanych przez rosyjskiego uczonego Mikołaja Kondratiewa. Długim cyklom Kondratiewa, tak szeroko wykorzystywanym na Zachodzie, z uwagi na ich walory poznawcze w analizie przeszłości i podatność do wykorzystania jako instrumentu prognozowania długookresowego poświęcałem sporo miejsca w moich pracach od „Polityki transportowej” z 1960 r. poczynając. Nie przeszkadzał mi w tym fakt, że Kondratiew i jego nauka były tematem tabu w Sowietach, a więc tym samym w całym tzw. „obozie socjalistycznym”, odkąd uczony ten popadł w niełaskę w 1930 r. i rychło przepadł bez wieści, jako jedna z wielu milionów ofiar represji stalinowskich. „Zrehabilitowany” został przez Sąd Najwyższy ZSRR już za gorbaczowskiej głasnosti, w 1987 roku, w rok po ukazaniu się „Polski morskiej”.
   Teorii Kondratiewa zatem zawdzięcza studium budowy Polski morskiej podział na etapy tego procesu. Ponieważ rzecz dotyczy w pierwszym rzędzie sfery gospodarki, więc i ten rytm długich fal koniunktury wyznacza właściwe cezury tego procesu w ciągu XX wieku - a nie nieoczekiwane wydarzenia polityczne wieku, w rodzaju obu wojen światowych. Teoria długich fal koniunktury pozwala etapować procesy gospodarcze kolejnymi ćwierćwieczami, gdzie pierwsza i trzecia ćwiartka wieku upływa w fazie długookresowej prosperity w gospodarce światowej, a tym samym i europejskiej, natomiast ćwiartki druga i czwarta pod dominującym wpływem długotrwałej depresji i stagnacji gospodarczej. Tylko w tym rytmie uzgodnić można tempo i charakter zmian w gospodarce morskiej Polski z takimi samymi procesami w gospodarce morskiej Europy.
   Po powyższym komentarzu staje się oczywisty i zrozumiały podział treści książki Polska morska. Czyn XX wieku na takie właśnie cztery rozdziały: „Narodziny idei” (1900—1925); „Morska brama na świat” (1925-1950); „Na wszystkich azymutach” (1950-1975); „Granice wzrostu” (1975-2000). „Narodziny idei”, gdyż był to okres, w którym na rosnącej fali młodego nacjonalizmu polskiego zrodziło się zainteresowanie wybrzeżem morskim przedrozbiorowego woj. pomorskiego, a po odzyskaniu jego części w 1920 r. - bardziej debaty o gospodarczym jego wykorzystaniu niż idących za słowami czynów. Na czyny przyszedł czas w drugiej ćwiartce wieku, w okresie budowy Gdyni „morskiej bramy w świat”, a po II wojnie światowej odbudowy zniszczeń wojennych w portach morskich Polski. Osoba Eugeniusza Kwiatkowskiego jako ministra przemysłu i handlu (1926-1930), wicepremiera i ministra skarbu (1936-1939), wreszcie delegata rządu ds. odbudowy Wybrzeża (1945-1947) tworzy niejako unię personalną pomiędzy przedzielonymi II wojną światową podokresami tej epoki. Trzecie ćwierćwiecze, to z kolei epoka „budownictwa socjalistycznego” w gospodarce morskiej Polski, kiedy wyniki tej gospodarki stały się porównywalne z europejskimi nie tylko w dziedzinie przeładunków portowych, lecz także w tonażu polskiej floty handlowej i jej przewozach, w rozmiarach morskich połowów oraz budownictwa okrętowego Polski. A zatem wzrost „na wszystkich azymutach”, także w wymiarze geograficznym, gdzie linie żeglugowe, rejony połowów i kierunki eksportu budownictwa okrętowego rozszerzyły się na wszystkie oceany i kontynenty ekumeny.
   W ten sposób dochodzimy do ostatniej ćwiartki stulecia, która wprawdzie zmierza ku końcowi, lecz jeszcze trwa - i która jest przedmiotem szczególnej analizy porównawczej w przekroju: Polska - Europa, tutaj prowadzonej. Nazwę w książce wzięła od głośnego raportu Klubu Rzymskiego, tak właśnie zatytułowanego: Granice wzrostu. W momencie przygotowywania Polski morskiej do druku, w połowie lat 80. upłynęło zaledwie 40% okresu objętego prognozą. Jak z tamtego punktu czasowego przewidziano perspektywy ilościowego i jakościowego wzrostu polskiej gospodarki morskiej?
   Otóż w wymiarze ilościowym trafną prognozę zarysowaliśmy już na początku okresu prognostycznego, w połowie lat 70. Od 1973 r. trwał światowy kryzys energetyczny. Rozwinięte gospodarczo państwa europejskie (jak i pozaeuropejskie) już wtedy włączyły hamulce w zakresie niekontrolowanego, żywiołowego przyrostu zużycia surowców, w szczególności energetycznych. Skutki tego łatwo dawały się przełożyć na wielkości oczekiwanych przyszłych przewozów drogą morską, a w konsekwencji i przeładunków portowych, tonażu floty handlowej i rozmiarów budownictwa okrętowego
   W czasie, gdy świat i Europa w strefie gospodarki rynkowej przymierzały się do początku długotrwałej stagnacji i depresji w ich gospodarce, w tym morskiej - w Polsce „dekady gierkowej” - szalała „radosna twórczość” nieodpowiedzialnych - bo tylko tak można ich określić - „magików od prognozowania”. Aż ciśnie się pod pióro chęć wymienienia ich utytułowanych nazwisk. Ale zrezygnujmy z tego. Jeżeli mają poczucie honoru i przyzwoitości, to może uderzą się w piersi i przyznają, że głosili wtedy horrendalne nonsensy. Prognozowane wielkości były tak fantazyjnie wysokie, że już w momencie ich prezentacji byle trzeźwy i przytomny obserwator gospodarki morskiej musiał wzruszyć ramionami i narysować kółko na czole.
   No, bo pomyślmy, gospodarka światowa włącza hamulce. Jej przewozy morskie w 1975 r. zaledwie przekraczają pułap 3 mld t. Tymczasem pod firmą Instytutu Morskiego prognozuje się wariantowo wzrost tych przewozów: 1980 r. 5,6-6,2 mld t.; 1990 r. 8,6-9,9 mld t.; 2000 r. 11,0-12,5 mld t. Proszę sięgnąć do rzeczywistych statystyk światowych przewozów morskich i porównać, na ile te fantazje biorą rozbrat z rzeczywistością.
   Tymczasem owo „podkręcanie” prognozy ogólnoświatowej było potrzebne dla uwiarygodnienia liczb prognozowanych dla Polski. W myśl prognozy, sporządzonej w tym samym 1974 r. pod patronatem Ministerstwa Żeglugi, przeładunki w polskich portach morskich miały wynieść wariantowo: 1980 r. 108-128 min t.; 1990 r. 197-255 min t.; 2000 r. 270-420 min t! W roku sporządzania tej prognozy wielkość przeładunków wynosiła 53 min t. W latach 1978-1979 przeładunki polskich portów morskich osiągnęły najwyższy w historii pułap 69 min t. Od tego czasu zaczęły spadać i obecnie są wyraźnie niższe od owego rekordu z późnych lat 70.
   Na s. 268 „Polski morskiej” zestawiono podobnie gigantyczne prognozy zakładane dla pozostałych dziedzin gospodarki morskiej Polski. Już w 1969 roku w kierownictwie resortu żeglugi pisano: „Wydaje się uzasadnione postulowanie stanu tonażu polskiej floty na koniec 1990 r. w wysokości 7,5-8,5 mln DTW, a w końcu XX wieku - kilkunastu mln DWT. Jeszcze wyższa liczba tonażu końcu XX wieku, zbliżona bardziej do aktualnego tonażu floty Norwegii (przeszło 27 min DWT w maju 1967 r.) nie byłaby z punktu widzenia ekonomicznego chyba też nie do przyjęcia”.
   Rzeczywisty stan tonażu polskiej floty handlowej osiągnął wielkość rekordową w 1981 r., przekraczając 4,5 mln DWT. Od tego czasu systematycznie maleje, kształtując się przy końcu XX wieku na poziomie nieporównanie niższym od tamtego, rekordowego z 1981 r.
   „Liczba 2 mln t połowów morskich Polski w 2000 r. może być uważana za bardzo umiarkowaną, skoro najwyższy wariant prognozy Ministerstwa Żeglugi przewidywał złowienie 3 min t już w 1990 roku. W publikacjach spekulujących na temat 2000 r. padała zatem nawet liczba 6 min t jako zadanie dla rybołówstwa morskiego Polski.”
   Polskie połowy morskie osiągnęły najwyższy w historii wynik w 1979 r., przekraczając nieznacznie 0,8 min t. Od tamtego czasu i te wielkości gwałtownie zmalały i obecnie, przy końcu XX w. o wynikach sprzed lat dwudziestu nie można nawet marzyć.
   „Nasz przemysł okrętowy w roku 1990 zbuduje statki o łącznym tonażu około 2 mln DTW, przy zatrudnieniu 82 tys. pracowników. W roku 2000 zbudują oni flotę o nośności około 4 mln DWT. W ten sposób nasz udział w światowej produkcji okrętowej wzrośnie z około 2 proc, obecnie do 5-6 proc, w roku 2000. Bezlitośnie biegnący czas będzie oczywiście i w tych wielkościach wnosił korekty. Miejmy jednak nadzieję, że korygować je będzie w górę.”
   Ostatni z cytowanych tekstów pochodzi z 1981 r., a więc z czasu, gdy już było jasne, iż „wszystko się sypie”. Tonaż wodowany przez polski przemysł okrętowy był najwyższy w historii w 1974 r., wynosząc 882 tys. DWT. Od tego czasu już gwałtownie malał. W 1981 r., gdy publikowano przytoczone „pobożne życzenia” tonaż zwodowany zmalał o ponad połowę, do 419 tys. DWT. „Bezlitośnie biegnący czas” rzeczywiście bezlitośnie potraktował autora tej prognostycznej bredni już w momencie jej publikowania.
   Z perspektywy mijającego ćwierćwiecza mam prawo odczuwać swoistą Schadenfreude z tej przyczyny, że już u progu tego ćwierćwiecza dokładnie przewidziałem rzeczywisty kierunek wydarzeń w gospodarce morskiej Polski. W grudniu 1974 r. na sesji naukowej „Polska na morzu 2000” zorganizowanej przez Gdańskie Towarzystwo Naukowe wraz z piątką wypromowanych przeze mnie doktorów z ówczesnego Wydziału Ekonomiki Transportu UG, przedstawiłem ekspertyzę zespołową pod tytułem „Świat i Polska w gospodarce morskiej roku 2000". Analiza oparta na wykorzystaniu teorii długich cykli koniunktury doprowadziła autorów ekspertyzy do zasadniczego zakwestionowania realności sporządzanych wówczas w PRL prognoz odnoszących się do gospodarki morskiej tak świata, jak i Polski w szczególności w odniesieniu do fantastycznie wyolbrzymionych przewidywań ilościowego wzrostu gospodarki morskiej w ostatnim ćwierćwieczu XX wieku. Materiały z tej sesji zostały opublikowane w specjalnym tomie (2-1976) czasopisma „Polska 2000”.
   W pięć lat po tamtej, w 1979 r. odbyła się sesja weryfikacyjna na ten sam temat. Autorzy przesadnie rozbudowanych prognoz tym razem nieco spuścili z tonu, weryfikując w dół prognozowane do roku 2000 wielkości: dla przykładu przeładunki w polskich portach morskich skorygowano z poprzedniego wariantowego 270-420 min t do 110-200, a zatem zmniejszając je o ponad połowę. Ciągle jeszcze są to wielkości 2-4 razy wyższe od rzeczywistych przeładunków rocznych uzyskiwanych w końcowych latach XX wieku.
   Materiały do tej sesji weryfikacyjnej opublikował w 1982 r. Komitet Badań Morza PAN w specjalnym tomie Studiów i Materiałów Oceanologicznych (nr 37). W zamieszczonym tam moim tekście pt. „Świat i Polska w gospodarce morskiej roku 2000” podtrzymałem tezy naszej zespołowej ekspertyzy sprzed lat pięciu, wzmacniając je dodatkowymi argumentami wypływającymi z faktu, iż upływający czas pracował na rzecz mojego punktu widzenia, nie zaś moich adwersarzy. Zresztą pięciolecie pomiędzy obu wymienionymi sesjami wykorzystałem dla rozbudowania uzasadnień metodologicznych przyjętego przeze mnie myślenia prognostycznego. Służyła temu przede wszystkim moja książka „Kierunek - rok dwutysięczny” (IW PAX1976), a także seria artykułów tej kwestii poświęconych. Stanowisko moje było w tym czasie bezpardonowo atakowane przez niektórych z autorów krytykowanych przeze mnie przesadnych prognoz. Krytyka ta była w tamtym PRL-owskim okresie niebezpieczną bronią polityczną przeciwko bezpartyjnemu defetyście, który ośmiela się poddawać w wątpliwość założenia zwielokrotnionego wzrostu gospodarki morskiej socjalistycznej Polski. Nie bacząc na niebezpieczeństwa potencjalnie na siebie ściągane, moją wizję prognostyczną gospodarki morskiej Polski do roku 2000 - tę samą, którą przedstawiłem w ostatnim rozdziale Polski morskiej - podtrzymywałem nadal, z niczego się nie wycofując, przeciwnie sukcesywnie coraz bardziej wyostrzając pesymistyczne oceny oficjalnych prognoz PRL-owskich. Z roku na rok okazywało się, że to moja prognoza się coraz to bardziej urzeczywistnia i potwierdza.
   Czy wolno jednak za miernik jakości gospodarki morskiej określonego obszaru (Polski, Europy, świata) przyjąć wielkości ilościowe, uzyskiwane przez poszczególne dziedziny tej gospodarki? Przecież wiadomo, że przewóz czy przeładunek tony „drobnicy” z jednej a tony „masówki” z drugiej, to taka sama różnica, jak w połowach morskich porównywanie odłowionej tony szprotów czy dorszy z toną tuńczyków łub łososi, a w tonażu floty czy budownictwa okrętowego stawianie znaku równości między masowcami z jednej, a taborem wysokospecjalizowanym z drugiej. Bez miernika wartościowego ocena stanu i wyników gospodarki morskiej (jak zresztą wszelkiej gospodarki) właściwie jest bez sensu. Cóż jednak było robić w warunkach „realnego socjalizmu”, gdzie mierniki były z reguły przypadkowe i subiektywne, a posługiwanie się nimi jedynie wprowadzało w błąd?
   Z owych wskaźników ilościowych rodziły się błędne decyzje i błędne oceny. Przykładem błędnych decyzji jest osławione budowanie i eksploatowanie rudowęglowców w polskim przemyśle okrętowym i flocie handlowej w latach Planu Sześcioletniego. Rezultatem był wyraźny przyrost ilościowy przewozów, ale niekorzystny bilans płatniczy, gdy za kosztowne przewozy drobnicy przychodziło płacić obcym armatorom. To samo odnosiło się do produkcji i eksploatacji floty połowowej, łowiącej „dużo”. Inni łowili znacznie mniej, ale ryb najdroższego asortymentu. Z tych ilościowych wskaźników wydobycia, przetwórstwa, przewozów rodziły się propagandowe slogany, jak ów, autorstwa Bolesława Bieruta: „przegoniliśmy Włochy, doganiamy Francję”.
   Taka mentalność - czy, jak kto woli, konieczność - utrzymywała się do końca trwania systemu „realnego socjalizmu”. Na niepokojące, obsesyjne pytanie: „czy aby Polska jest już państwem morskim?”, odpowiadano wyliczeniami, które to miejsce w Europie zajmuje już w przeładunkach, przewozach morskich, połowach, tonażu handlowym i połowowym eksploatowanym i budowanym.
   Z liczb osiąganych wyników w okresie, gdy poszczególne dziedziny gospodarki morskiej Polski osiągały wielkości rekordowe (między rokiem 1974 a 1981) siódme co do powierzchni, jak i co do swej ludności państwo Europy zajmowało w rankingu państw europejskich w budownictwie okrętowym lokatę lepszą niż siódmą, w tonażu floty handlowej i w przeładunkach portowych lokatę wyraźnie gorszą (na początku drugiej dziesiątki państw europejskich), a w wielkości połowów morskich zbliżoną do miejsca zajmowanego przez Polskę w rankingu państw Europy.
   I co z takich porównań wynikało? Właściwie nic. Wysokie wyniki ilościowe przemysłu okrętowego wynikały z konieczności budowy większości tego tonażu dla ZSRR. Czy eksport ten był opłacalny? Zdaniem jednych tak, zdaniem innych nie. I chyba ci ostatni mieli rację, że jest to produkcja, do jakiej się dopłaca, a nie zyskuje. Ale kto to sprawdzi w warunkach „księżycowej ekonomii” epoki „realnego socjalizmu”? To samo dotyczyło wyników pracy stoczni okrętowych. Jedno wyliczenie sugerowało, że np. Stocznia Gdańska jest w danym roku rentowna, inne, że ma głęboki deficyt.
   Można sobie było „ku pokrzepieniu serc” zafundować potężną flotę dla połowów dalekomorskich i wysłać ją na najodleglejsze łowiska świata („na wszystkie azymuty”). Ekonomiści, będący specjalistami w tej dziedzinie, przygotowywali ekspertyzy i artykuły stwierdzające, że koszty połowów na tych odległych akwenach są większe niż zysk ze sprzedaży połowów, że te same pieniądze, zainwestowane gdzie indziej, przyniosą znacznie większy dochód. Ostrzeżenia takie były przysłowiowym „wołaniem na puszczy”, a radosna twórczość połowowa na wodach subantarktycznych czy najodleglejszych od Polski zakątkach Pacyfiku trwała nadal.
   Na podobnej zasadzie można było sobie zafundować odpowiednio większy tonaż floty handlowej, który zajmowałby w rankingu państw europejskich miejsce zbliżone do siódmej w tym rankingu pozycji Polski. A może i jeszcze bliżej czołówki? Pytanie tylko, czy ta flota miałaby co wozić w pośrednictwie pomiędzy portami zagranicznymi, gdyż wielkość przeładunków w polskich portach morskich wykorzystania tak dużej floty handlowej zapewnić nie mogły. A zatem i tu widmo deficytowej, czyli szkodliwej działalności, unosiło się w tle.
   Co się tyczy przeładunków portowych, to ich udział w całości wymiany towarowej określonego kraju zależy od jego położenia na mapie. Wyspiarska Wielka Brytania prawie cały import i eksport kieruje przez porty morskie (prawie cały, bo nie zapominajmy o transporcie lotniczym i o tunelu pod kanałem La Manche), natomiast państwa typu „land-locked” (pozbawione dostępu do morza), których liczba w Europie w ostatniej dekadzie znacznie wzrosła) z konieczności całą swą wymianę towarową kierują przez swe granice lądowe. A wreszcie idą państwa takie jak Polska, dzielące swą wymianę towarową z zagranicą pomiędzy granicę morską i lądowe. Na 1 km granicy morskiej przypada 5 km granicy lądowej. Czy oznacza to, że tylko szósta część wymiany zagranicznej w naturalny sposób przypadać powinna na porty morskie Polski? Byłoby to podobne uproszczenie, jak wnioskowanie o stanie zaawansowania polskiej gospodarki morskiej wyłącznie na podstawie porównań jej ilościowych parametrów z zagranicą. W każdym razie eksport i import poprzez granice lądowe odgrywał w przeszłości i będzie odgrywał w przyszłości poważną rolę w całości handlu zagranicznego Polski. Jeżeli chcemy tu szukać porównawczego rankingu z Europą, trzeba porównywać ze sobą rozmiary całego handlu zagranicznego poszczególnych państw Europy, a nie tylko wyizolowanej z całości wymiany przez granicę morską. Ale i tu dopiero wymiar wartościowy tej wymiany stanowi o prawdziwym rankingu w obrębie Europy. Porównywanie ze sobą liczby przewożonych przez granice ton jest równie mylącym wskaźnikiem, jak w przykładach omówionych wyżej.
   Do wielkości handlu zagranicznego trzeba dodać tranzyt, aby mieć kompletny obraz wielkości przeładunków w portach morskich. A tutaj doświadczenie XX w. mówi, że rozmiary tego tranzytu w portach morskich Polski były niewielkie, zatrzymując się na dość ustabilizowanym w różnych wycinkach czasu poziomie. Tego niewielkiego pułapu przekroczyć nie sposób. Marzenia o wielkim tranzycie przez polskie porty morskie okazywały się dotychczas tylko marzeniami.
   Może warto w tym miejscu powtórzyć znamienne zestawienie, wcześniej już przeze mnie przytaczane, także w Polsce morskiej: trasa żeglugowa z Antwerpii do nadatlantyckiego Baltimore jest o 527 mil morskich krótsza niż do położonego w środku kontynentu, nad Wielkimi Jeziorami portu w Chicago; trasa żeglugowa z Baltimore do Antwerpii jest o 528 mil morskich krótsza niż do nadbałtyckiego Gdańska. Porty nad Wielkimi jeziorami i porty nad Bałtykiem - to jest to. Napytanie: kto nam przechwytuje „nasz” tranzyt?-odpowiedź jest tylko jedna: czynnik geograficzny.
   Przytoczę tu dwa fragmenty artykułu „Tranzytowe fakty i złudzenia” („Najwyższy Czas!” nr 21-1995). Rozpocząłem go zdaniami: „Do napisania tego tekstu zostałem zachęcony telefonem z redakcji „Najwyższego Czasu”, zaintrygowany przy tym pytaniem: dlaczego obce porty przechwytują nasz tranzyt? Od razu przypomniały mi się „Szpilki” z 1976 r., przed olimpiadą w Montrealu, snujące przypuszczenia, jak kierownictwo polskiego sportu będzie po tych zawodach tłumaczyć porażki biało-czerwonych. Najważniejsze z nich brzmiało: „przeciwnicy nasi byli umyślnie tak trenowani, aby z nami wygrać.” Zakończyłem zaś ten tekst następująco: „Perspektywy tranzytowe Polski bazują na hipotetycznych założeniach. Doświadczalnie będzie je można sprawdzić już w XXI w., gdyż za kilkanaście lat cała Europa, położona na zachód od Rosji, może już być jedną wspólnotą, pozbawioną barier celnych i protekcjonistycznych zabiegów wokół tranzytu portowego. I wtedy dopiero ujawni się >>zgodna z naturą<< czyli z wymogami rynku, mapa portowych potoków ładunkowych.”
   Aby jednak nie zakończyć tego wątku prognozą dość pesymistyczną, wskazać trzeba jeden kierunek geograficzny, który rokuje przecież nadzieje na naprawdę wielki tranzyt: to pomost bałtycko-czamomorski. Trzykrotnie w historii powszechnej czynniki geopolityczne skierowały do basenu czarnomorskiego złotodajne strumienie najatrakcyjniejszych towarów z wnętrza Azji. Najpierw, gdy antyczny szlak jedwabny, mając zablokowaną drogę do portów śródziemnomorskich, okrążając od północy Morze Kaspijskie, skierowany został ku ujściu Donu: ale to jeszcze Polski nie dotyczyło. Później, gdy średniowieczny handel korzenny, odcięty od sfery muzułmańskiej został w imperium mongolskim skierowany przez Azję Przednią od Ormuzu przy wejściu do Zatoki Perskiej do Trapezuntu nad Morzem Czarnym. Stąd żeglugą czarnomorską trafiał do genueńskich faktorii: Akermanu u ujścia Dniestru i Kilii w delcie Dunaju. A dalej przez Mołdawię i Królestwo Polskie w ciągu XIV i XV wieku skorygowana trasa tego handlu wiodła w głąb Europy.
   Dopiero w tym kontekście zrozumiały staje się wydłużony kształt terytorialny Polski Kazimierzowskiej, od Wałcza przy granicy pomorskiej do Kamieńca Podolskiego przy granicy mołdawskiej. I zasilanie finansowe, dzięki któremu „zastał Polskę drewnianą a zostawił murowaną”. Miasta polskie kwitły w XIV i XV wieku, dzięki owemu szlakowi tranzytowemu. Uschły i w większości zamieniły się w żydowskie mieściny po tym, gdy Turcy zdobywając Trapezunt w 1461 r. a wkrótce potem Akerman i Kilię, przerwali i zniszczyli tę trasę handlu korzennego.
   Trzecia wielka szansa rodzi się obecnie, gdy Turkmenia i Azerbejdżan poszukują czarnomorskiego wylotu dla swych ogromnych zasobów ropy naftowej i gazu ziemnego poprzez porty Gruzji. Z owej antycznej Kolchidy to współczesne Złote Runo ma szansę poprzez Ukrainę i Polskę ropo- i gazociągami zasilać Europę, uniezależniając ją od monopolistycznej pozycji „Gazpromu” i związanego z tym potencjalnego szantażu rosyjskiego, arbitralnie przykręcającego kurki rurociągów. Tę wielką potencjalną szansę trzeba wykorzystać. Nie autostrada A-l, ale szlak Odessa-Gdańsk jest nadzieją na naprawdę wielki tranzyt portowy. Szansa ta może się rozmyć, gdy priorytet nad wspólnym interesem gospodarczym przejmą pograniczne awantury o cmentarze dewastowane na pograniczu przez nacjonalistycznych ekstremistów z obydwu stron: cmentarze bojowników UPA po polskiej, a Orląt Lwowskich po ukraińskiej stronie granicy. W tle wielkiej międzynarodowej gry o „naftę, która rządzi światem”, retoryczne jest pytanie, komu zależy na tym, aby ten potencjalny szlak ropy i gazu pozostał tylko projektem, czyja ręka mąci w Gruzji, tamtejszej Abchazji i Osetii Południowej, kto podsyca negatywne resentymenty historyczne między Polakami a Ukraińcami.
   Dawna i współczesna szansa tranzytowa ma swe odpowiedniki w dawnej i współczesnej aktywizacji zaplecza polskich portów morskich. Dawna szansa to był boom zbożowy, zapoczątkowany w połowie XV a zakończony u schyłku XVIII w. To też był rezultat politycznych wydarzeń na pomoście bałtycko-czarnomorskim. W 1453 r. Turcy zdobywają Konstantynopol i blokują wywóz zboża z Rusi przez Morze Czarne. W rok później Gdańsk wraz z innymi miastami Państwa Zakonnego poddaje się pod opiekę króla polskiego i tędy zaczyna się eksport zboża, zasilającego europejski Zachód. W 1793 r. Gdańsk w II rozbiorze Rzeczypospolitej przejęty zostaje przez Prusy. W rok później caryca Katarzyna II na zdobytym na Turcji wybrzeżu czarnomorskim zakłada Odessę i tędy kieruje odtąd wywóz zboża do zachodniej Europy przez odblokowane równocześnie dla tego handlu cieśniny Bosforu i Dardaneli. Zaplecze portowe Gdańska ograniczyło się znowu głównie do prowincji zachodniopruskiej, a o transportowej roli Wisły powyżej Torunia pozostało jedynie piękne wspomnienie.
   W XX w. podobną rolę odegrał boom węglowy, odkąd węgiel górnośląski na przełomie pierwszej i drugiej ćwiartki XX w. skierował się ku portom w ujściach Wisły i Odry. Rychło zapomniano, że do tego czasu węgiel na potrzeby regionów nadbałtyckich nie pochodził z Górnego Śląska, lecz importowany był do Gdańska i do Szczecina z zachodu Europy, drogą morską. „Król węgiel” jako główny ładunek eksportowy wydawał się zjawiskiem trwałym w portach morskich Polski. Ale ów boom węglowy trwał niewiele ponad półwiecze. Dziś sytuacja znowu powraca, jeżeli nie całkowicie do status quo antę, to w każdym razie do radykalnego wygasania tej kolejnej Złotej Epoki portów polskich, tym razem epoki węglowej, nie zbożowej.
   Prognoza długookresowa przyszłości gospodarki morskiej Polski, podjęta w latach siedemdziesiątych w oparciu o teorię cykli długookresowych, a zweryfikowana na podstawie obserwacji dekady, jaka w tym horyzoncie prognozowania upłynęła do czasu pisania Polski morskiej, dotyczyła nie tylko przemian ilościowych gospodarki morskiej Polski w ostatniej ćwiartce XX w., ale w tym samym stopniu jej równoległych przemian jakościowych.
   Ćwierćwiecze, w którym dominuje ogólnoświatowe zwolnienie wzrostu gospodarczego, jako przejście w długotrwałą stagnację i depresję, musi równolegle mieć swoje konsekwencje nie tylko w stagnacji i depresji ilościowych wyników gospodarczych, lecz podobnie i jakościowych. Okres taki znamionuje brak środków finansowych nie tylko na rozwój, na wdrażanie innowacji technicznych, na modernizację i restrukturyzację istniejących inwestycji - to okres, w którym w efekcie narasta lawinowo dekapitalizacja tych inwestycji.
   Przyjrzyjmy się temu na przykładzie inwestycji pośrednio tylko powiązanych z interesami gospodarki morskiej Polski, a mianowicie z narastającym właśnie w tym kryzysowym ćwierćwieczu programie budowy w Polsce systemu autostrad. Jest tajemnicą poliszynela, że pierwszym do tego impulsem były militarne potrzeby Paktu Warszawskiego - czyli w istocie sowieckiego Kremla - na powstanie szlaków komunikacyjnych mogących służyć potencjalnej agresji przeciwko zachodniej Europie. Mapa tras tych autostrad na terenie Polski także była narzucona i zatwierdzana w owym sowieckim centrum władzy. Do krajowców, którym inwestycje te zadano do wykonania, należało tylko „uzasadnienie” konieczności ich budowy, wyliczeniami przyszłych potoków ruchu, przy nieistnieniu autostrady grożących zapaścią komunikacyjną. A więc wyliczano rozmiary tego przyszłego ruchu i apelowano, aby państwo podjęło budowę tych autostrad. Czasy się zmieniły i budowę autostrad powierzono z przetargu inwestorom prywatnym. Od razu „zaczęły się schody”. Budowa większości projektowanych odcinków uznana została przez prywatnych inwestorów za niezachęcającą finansowo... chyba, żeby państwo w tym współuczestniczyło w znacznym procencie udziału w kosztach budowy.
   A dodać trzeba, że nadal jest to w swym szkielecie program autostrad z owych militarnych przesłanek lansowany w czasach PRL. Tygodnik „Polityka” skwitował tę sytuację artykułem pod cierpkim tytułem: Wykonać plan Bieruta. Gdy w latach 90. podjęto próbę jego realizacji, ze strony odpowiedzialnych za budowę i naprawy sieci „zwykłych” dróg państwowych podniesiono alarm, że tak naprawdę to z niektórymi wyjątkami nie ma jeszcze w Polsce takiego natężenia ruchu, które by już teraz wymagało istnienia autostrad, natomiast „sypie się” nie modernizowana lub modernizowana w sposób nader niedostateczny sieć dróg państwowych. Dopiero, gdyby nakłady roczne na ten cel - zwielokrotnić - ale skąd wziąć, czyli inaczej, komu odebrać potrzebne na to fundusze - to proces dekapitalizacji zostałby powstrzymany i po kilku latach... udałoby się przywrócić stan sprzed kryzysu, z przełomu lat 7.0. i 80.!
   Opisana sytuacja ma swe lustrzane odbicie w sferze gospodarki morskiej Polski. Wielką inwestycją państwową okresu międzywojennego była budowa portu morskiego w Gdyni, wielkimi inwestycjami państwowymi dekady gierkowskiej był Port Północny i Świnoujście. Można je nazwać budowami Gdyni II i Gdyni III, gdyż wkrótce po rozruchu przeładowywały takie ilości ładunków, jakie Gdynia pod koniec okresu międzywojennego. Dominował w tych nowych portach węgiel, stanowiący 70% ogółu przeładunków - ale dokładnie taki sam był jego udział w przeładunkach międzywojennej Gdyni.
   Kisiel - ten besserwisser od wszystkiego - apodyktycznie, jak to miał zwyczaj, napisał, że budowa Portu Północnego była równie kardynalnym błędem polskiej polityki morskiej, jak rezygnacja z zakupienia kolejnego pasażerskiego transatlantyku - „następcy >>Stefana Batorego<<”. A w rzeczywistości i jedna i druga decyzja świadczy tylko dobrze o polityce morskiej tamtych czasów. Błędem był zakup „Stefana Batorego”, pierwszego następcy wysłużonego polskiego transatlantyku, w czasach, gdy transatlantycki ruch pasażerski przejęły samoloty odrzutowe i czołowe państwa morskie wyzbywały się pospiesznie ostatnich „pasażerów”. A w ileś tam lat później po wycofaniu z eksploatacji i tego następcy, kupno kolejnego transatlantyku mogło się zrodzić tylko w nieuleczalnie chorym mózgu.
   Natomiast nowoczesne porty masowe w gdańskim Porcie Północnym i w Świnoujściu były trwałymi pomnikami epoki rozbudowy polskiej gospodarki morskiej „na wszystkich azymutach”. W niczym tego nie umniejsza fakt, iż budowa portu gdyńskiego była przedsięwzięciem potężniejszym, gdy tu powstawały baseny i nabrzeża służące ładunkom masowym jedne, a drobnicowym inne - podczas gdy owe nowe porty Polski Ludowej powstały jedynie dla przeładunków masowych. Ale powstały w czasie, gdy ilości tych przeładunków szybko wzrastały i brakowało nowoczesnej infrastruktury portowej dla tych potrzeb.
   Sytuacja uległa diametralnej zmianie z początkiem dekady lat osiemdziesiątych. Głęboki i zapowiadający się jako długotrwały kryzys gospodarki polskiej, już na początku tej dekady zmniejszył wielkość przeładunków portowych, jak i połowów morskich o jedną trzecią, a produkcję okrętową o ponad połowę. W okolicy rekordowego stanu utrzymywał się jedynie tonaż polskiej floty handlowej. Diagnoza, na podstawie teorii cykli długookresowych, postawiona wtedy w Polsce morskiej brzmiała: tutaj kryzys da o sobie znać z opóźnieniem; po kilkunastu latach nie odnawiana z braku funduszy i nie uzupełniana flota - zarówno handlowa, jak i dalekomorska połowowa - zacznie się starzeć, wykruszać i jej stan znacznie zmaleje.
Sprawdziło się to co do joty. Obserwowana od kilku lat ucieczka polskich statków pod „tanie bandery” to nic innego, jak objaw uwiądu starczego tej floty - ostatni przed pocięciem jej „na żyletki”. Flota handlowa, najodporniejsza na długotrwały kryzys na jego początku, najbardziej z wszystkich dziedzin gospodarki morskiej ucierpiała w miarę upływu lat. Inwestycje portowe i stoczniowe postarzały się, ale istnieją. Flotę przychodzi niemal budować od podstaw.
   Państwu, którego nie stać na przeciwdziałanie dekapitalizacji istniejącej sieci dróg państwowych, tym bardziej nie sposób było zdobyć się na daleko kosztowniejszy program budowy autostrad. Od państwa nie mającego możliwości uzupełniania wykruszającego się stanu floty, tym bardziej nie można było oczekiwać, że zdobędzie się na kolejne kosztowne inwestycje portowe w rodzaju tych, jakie wcześniej powstały w Porcie Północnym czy w Świnoujściu.
   Tym bardziej zaskakuje brak wyobraźni i wyczucia stanu gospodarki kraju, gdy po wielu latach od rozpoczęcia kryzysu strukturalnego PRL, u samego już prawie kresu istnienia systemu ustrojowego, na jakim państwo to bazowało - jeszcze pojawiały się propozycje gigantycznych inwestycji w gospodarce morskiej Polski, zamierzone wyraźnie nawet ponad możliwości tu istniejące w najlepszych latach przedkryzysowego wzrostu.
   Mam tu na myśli w szczególności na myśli projekt lokalizacji na wschód od Gdańska, nad Martwą Wisłą, gigantycznego terminalu promowego dla samochodów osobowych i towarowych. Do terminalu miała prowadzić końcówka projektowanej transkontynentalnej autostrady północ-południe, rozgałęzieniami swymi prowadząca przez Bosfor aż do państw Azji Przedniej. W dwa lata po opublikowaniu „Polski morskiej”, w 1988 r. otrzymałem zlecenie opracowania ekspertyzy oceniającej ten projekt. W obszernym (21 stron maszynopisu) tekście oceniłem go zdecydowanie negatywnie, wskazując na kolizje ekologiczne, zagrożenie dla rolnictwa Żuławy Gdańskiej, którą miałaby przebiegać końcówka autostrady, na różnorodne niezwykle kosztowne, a w skutkach nieracjonalne przedsięwzięcia z taką inwestycją związane. Przede wszystkim jednak podważyłem liczby dotyczące rozmiarów ruchu, mającego przez terminal ten przechodzić. Przyszły ruch pasażerski wyliczony został na 3-5 min pasażerów rocznie, głównie zmotoryzowanych, ze znacznym udziałem „petrodolarowych” Arabów, podróżujących tędy swymi samochodami z Bliskiego Wschodu do Skandynawii (!). Równocześnie samochodowy tabor towarowy przewoziłby tędy 1-3 mln t rocznie.
   Wystarczy jedno tylko przeliczenie: milion samochodów przechodzących przez ten terminal w ciągu roku, to 3 tysiące w każdym dniu, a 125 na każdą godzinę roku. Idąc dalej, otrzymujemy średnio jeden samochód na mniej niż 30 sekund! Oczywiście, zawsze można liczyć na niekompetentnych dygnitarzy, którzy oszołomieni takimi perspektywami skłonni będą sypnąć pieniędzmi podatników... w błoto Wiślinki. Na szczęście, stało się inaczej. Rychło po tym zszedł ze sceny PRL i jego „radosna twórczość”. Dla kraju, jego gospodarki, w tym także morskiej otworzyła się zupełnie nowa epoka. Zburzona, a w każdym razie zdemolowana i postawiona przez system komunistyczny na głowie gospodarka rynkowa, zaczęła wracać do wszystkich dziedzin działalności ekonomicznej, w tym oczywiście także i do gospodarki morskiej.
   Wreszcie zaistniały warunki dla porównywania wartościowego działalności gospodarczej, oceniania zatem stopnia jej opłacalności, do porównań alternatywnych korzyści i strat w przypadku rozwiązań odmiennych, do prywatyzacji jak najdalej posuniętej dotychczasowego majątku państwowego, do ujednolicenia funkcjonowania gospodarki morskiej Polski z jej odpowiednikami w Unii Europejskiej, do której jak najszybsze wejście stało się priorytetowym celem Polski.
   Związane to było z generalną weryfikacją dotychczasowego myślenia o sprawach gospodarczych w ogóle, a gospodarce morskiej w interesującym nas tutaj jej wycinku; o polityce morskiej państwa i jej zadaniach. Na zasadzie przeciwieństw czarne-białe, jeżeli PRL była „be”, to poprzedzająca ją rzeczywistość międzywojenna - tzw. II Rzeczpospolita - na zasadzie kontrastu uznana została jako „cacy”. W obecnej rzeczywistości, nazwanej III Rzecząpospolitą chciano widzieć prostą ciągłość i kontynuację tamtej międzywojennej. A 45-lecie Polski Ludowej - czas o połowę dłuższy niż dzieje owej II RP i dotychczasowej III RP razem wzięte - wyrzucono w całości z dziejów państwa i narodu polskiego.
   Podobieństwa lub kontrasty zależą, od aspektu, w jakim te trzy kolejne wydania XX-wiecznej Polski się analizuje. Jeśli chodzi o aspekt geograficzny, o terytorium kraju i jego granice, to nie II RP, lecz Polska Ludowa jest tożsama z III RP. Jeśli bierzemy pod uwagę kontrast: scentralizowana gospodarka państwowa z jednej, a gospodarka rynkowa z drugiej strony - to zasadnicza różnica między Polską Ludową a III RP jest oczywista. Dotyczy ta zasadnicza różnica także sfery gospodarki morskiej. Ale tutaj paradoks: w odniesieniu do gospodarki morskiej i polityki morskiej Polski, to nie II RP i III RP wykazują podobieństwo i ciągłość - ale... II RP i Polska Ludowa.
   Wielki moralista, długoletni rektor Uniwersytetu Stefana Batorego, Marian Zdziechowski w wydanej w 1923 r. książce „Europa, Rosja, Azja” zamieścił zbiór esejów z lat 1920-1922 pod wspólnym tytułem „Bolszewizm rosyjski a pół-bolszewizm polski”. Wczytajmy się w kilka najważniejszych zdań na ten temat, zanim wnioski z nich płynące przeniesiemy do sfery gospodarki i polityki morskiej II RP:
   „Jesteśmy powierzchowni a zapalni, stąd brak odporności względem obcych idei i wpływów oraz łatwość, z jaką poddajemy się frazesowi... Tej bezdennej głupoty, tego fetyszyzmu frazesu nie znajdziemy na zachód od Polski... na taki poziom zepchnęły nas rządy rosyjskie i kultura rosyjska! Więc z upokorzeniem i wstydem wydobywamy to na jaw, jako wyjaśnienie głównej psychicznej podstawy bolszewizmu polskiego... Do tych właściwości psychicznych, sprawiających, że o ile nie ulegniemy bolszewizmowi, to z łatwością wpadamy w jakąś bolszewizującą rozlazłość, dodać trzeba demoralizujące działanie szkół rosyjskich, tę rusyfikację duchową, którą one wszczepiły, i która rzucała potem we wszystkie odmęty rewolucji... Te zaś wszystkie cechy uwydatnić się musiały ze szczególną jaskrawością u nas, w naszym chłopsko-robotniczym i pod hypnozą sąsiedniej bolszewickiej Rosji pozostającym państwie. Zastraszony jednak bol- szewizmem w tej krańcowej i krwawej postaci, jaką przybrał w Rosji, a niechętny i niezdolny do otwartej z nim walki, ugrzązł rząd w jakimś półbolszewizmie i puścił się w drogę eksperymentów i reform, wśród których zdobyła rekord reforma agrarna. Tym samym, jeśli nie pogrążono nas świadomie i dobrowolnie, to zatwierdzono w stanie rozprężenia, który od nas odstrasza Europę Zachodnią, uniemożliwia kredyt zagraniczny i lokatę zagranicznych kapitałów w przedsiębiorstwach polskich i powoduje katastrofalne spadanie waluty.” (Tamże, cytaty ze str. 202-228).
   Tekst powyższy dotąd nie stracił aktualności. Można by go nazwać nowymi Przestrogami dla Polski, adresowanymi także i do rzeczywistości polskiej schyłku lat 20., świadcząc o bystrości Zdziechowskiego jako obserwatora polskiej rzeczywistości, która dopiero po zamachu majowym 1926 r. jako sanacyjna „radosna twórczość”, poprzedniczka PRL-owskiej, z jej etatyzmem, o jakim Janusz Korwin-Mikke, w swych równie paradoksalnych, co celnych opiniach mówił, iż wtedy wszystkie zasoby państwa szły na wielkie budowle socjalizmu, takie jak Gdynia czy Centralny Okręg Przemysłowy...
   Wielkie budowle socjalizmu... Czyż Julian Tuwim w znanym wierszu Gdynia nie pisał o budującym się porcie: „Słyszysz miasto, jak przysięgą biją młoty Gdyniostroju? Dnieprostroj – Gdyniostroj”: aluzja do równoległych wielkich inwestycji pierwszej sowieckiej pięciolatki jest tu oczywista.
   Wtedy to w gospodarce morskiej ugruntował się ów „półbolszewizm”, wyrabiając mentalność, która swej złotej epoki dożyła następnie w Polsce Ludowej: potrzeba nam portu morskiego? Państwo go zbuduje. Potrzeba nam własnej floty (handlowej czy rybackiej? Państwo o to zadba. Nie mamy jeszcze własnej stoczni okrętowej? Państwo i o tym nie zapomni.
   A później, w Polsce Ludowej było już „oczywiste”, że polityka morska, to wyznaczenie zadań, jakie państwo realizuje, inwestycji, które są przez państwo budowane i są państwa własnością. Lata sanacyjnej dyktatury były znakomitym przedszkolem do tej PRL-owskiej mentalności. Zaś Eugeniusz Kwiatkowski, idol entuzjastów takiej mentalności był właśnie tęgim etatystą. I jak się rzekło, klamrą między dawnymi a nowymi laty, patronując polskiej gospodarce morskiej tak w okresie pomajowym w II RP, jak i w pierwszych latach Polski Ludowej.
   Czy jednak Marian Zdziechowski nie przesadził z nazywaniem II RP „półbolszewizmem polskim”? A czy z drugiej strony system władzy w PRL był pełnym, klasycznym bolszewizmem? Władimir Bukowski, jeden z tych autentycznie wielkich Rosjan, którego dzieła są wciąż u nas zbyt mało znane, w swej najnowszej w przekładzie polskim wydanej książce Moskiewski proces podaje stenogram dyskusji o sytuacji w Polsce w 1984 r., po wprowadzeniu tu stanu wojennego, prowadzonej na Kremlu, w Biurze Politycznym KPZR. Jeden z uczestników tej dyskusji wyraził się, że „Polska nigdy nie była socjalistyczna we właściwym tego słowa znaczeniu”. Bukowski komentując to stwierdza, że wprawdzie nie wie co to takiego „socjalizm we właściwym tego słowa znaczeniu”, lecz generalnie z duchem tej wypowiedzi się zgadza. Pokrywa się z tym opinia pewnego rosyjskiego pisarza- tłumacza literatury angloamerykańskiej z Leningradu, spędzającego wakacje w Sopocie w 1989, czy też 1990 r. Prezesowałem wtedy gdańskiemu oddziałowi Związku Literatów Polskich i w siedzibie ZLP na Mariackiej przyjmowałem jego wizytę. Gdy padło słowo „stalinizm” z naszej strony - powiedział: „Śmieszy mnie, gdy Polacy mówią o stalinizmie w ich kraju. Nawet Bałtowie włączeni do Sowietów w 1940 r., już nie poznali, czym był prawdziwy stalinizm. Na to trzeba było przeżyć lata 30. na Ukrainie, Białorusi, w Leningradzie, aby poznać czym był ten potworny terror, łamiący społeczeństwa”.
   I chyba czas na podsumowanie tego wątku. II RP była z pewnością mniej niż „półbolszewicka”, Polska Ludowa natomiast więcej niż „półbolszewicka”, ale z pewnością nie w pełni bolszewicka. Pozostała między nimi wyraźna różnica stopnia, lecz jednej i tej samej mentalności. Mówiono: „cały naród buduje swoją stolicę”, a myślano: „państwo odbudowuje zniszczoną stolicę”. Tak samo państwo buduje czy odbudowuje porty morskie, stocznie, tworzy flotę handlową i rybacką itd.
   W latach 90., w epoce III RP wreszcie nadszedł czas radykalnego wyzbycia się tej, po obu państwowych poprzedniczkach, odziedziczonej mentalności. Teraz państwo - poprzez swą politykę morską - będzie popierać rozwój polskiej gospodarki morskiej, ale inwestowanie w tę gospodarkę, to już nie zadanie państwa, tylko kapitału prywatnego. Kapitału krajowego albo zagranicznego. Czy jeżeli kapitał zagraniczny wybuduje w porcie nową bazę przeładunkową albo wykupi i zmodernizuje bankrutującą stocznię - to inwestycje te przestaną być aktywami Polski morskiej? Od odpowiedzi na to pytanie zależy, czy dojrzeliśmy do członkostwa w Unii Europejskiej, do stania się częścią przyszłego zintegrowanego państwa europejskiego, czy też nadal cenimy sobie ponad wszystko własny zaścianek i jego sarmackie tradycje?
   Gdy brytyjski „The Economist” publikował w 1980 r. zdjęcie stoczniowej załogi podczas sierpniowego strajku, w roboczych dresach i z hełmami pod pachą, klęczących podczas odprawianej w strajkującym zakładzie mszy świętej, gdy podczas różnych demonstracji politycznych ukazują się różańce i święte obrazki - czyż nie ulegamy wrażeniu, że w tym jest coś z ducha konfederatów barskich, ostatniej w dawnej Rzeczypospolitej demonstracji sarmatyzmu? Gdy na zdjęciu z tejże strajkującej stoczni w tle widać konfesjonał, a przy nim współczesną replikę kapelana konfederacji barskiej, karmelity ojca Marka? Gdy następnie do komitetu „ratowania Stoczni Gdańskiej” angażują się i zawiązują grupy religijnego fundamentalizmu, a procedurze sprzedaży niewydolnego ekonomicznie zakładu towarzyszą demagogiczne, publicystyczne okrzyki zgrozy, że oto dokonuje się coś w rodzaju świętokradztwa - pocieramy oczy, pytając się: „O co tu chodzi? O przedsiębiorstwo polskiej gospodarki morskiej, czy też o znieważane sanktuarium religijne? Gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie gospodarka rynkowa? Którędy stąd i jak daleko do Europy?”.

Rzeźba. Roman Fryczński w Galerii GFC

rzezba-roman-fryczynski-gfc

Gdyńskie Centrum Filmowe zaprasza na wystawę prac Romana Fryczyńskiego zatytułowaną „Rzeźba”, którą będzie można oglądać w Galerii GCF od 17 grudnia 2021 do 31 stycznia 2022. Wernisaż  17 grudnia o godzinie 18 00. Artysta zaprezentuje  12 prac wykonanych ze stali, aluminium, brązu i cementu syntetycznego.

Realizacje rzeźbiarskie Romana Fryczyńskiego odznaczają się oryginalnością i swoistą autonomicznością. Trudno mu przypisać przynależność do jakiejś tradycji akademickiej czy też konkretnego środowiska artystycznego. Ukończył  Wydział Rzeźby na poznańskiej ASP, jednakże większość twórczego życia spędził na Pomorzu. Być może ta dychotomia obszarów zdefiniowała  jego nietuzinkowość.   Podkreśla, że szczególną mentalną inspiracją jest dla niego morze, a możliwość  kontaktu z nim otwiera go wewnętrznie i wzbogaca.

Chcąc zdefiniować charakter twórczości Romana Fryczyńskiego, można powiedzieć o jego rzeźbach, że  analizują proces przenikania świata abstrakcji organicznej zawartej na płaszczyźnie z  światem trójwymiaru. Nieodłączną inspiracją artysty jest ciało  z jego sensualnością ale też nieuchronnością przemijania. Podkreśla to szczególna konwencja rzeźbiarska, mogąca sugerować  wrażenie, że oglądamy fragmenty ciał poddane procesowi plastynacji.

Częste pojawiają się w jego pracach odniesienia do sztuki antyku, ale podane w nowatorskiej formie, budują nowe konteksty i nadają indywidualne znaczenia, gdyż  nie skupia się on na jedynie  dekoracyjnych walorach kultury starożytnej. Jak sam mówi: „ Znajduję się nieustannie w drodze w poszukiwaniu szlachetności formy”. Przybliża go to tym samym do źródeł aspiracji starych mistrzów.

Analizując twórczość Romana Fryczyńskiego, nie sposób pominąć aspektu technologicznego jego prac. Badania i doświadczenie w stosowaniu nowatorskich rozwiązań materiałowych w połączeniu z tradycyjnymi metodami odlewów i obróbki metali daje artyście ogromne możliwości twórczej ekspresji, co z pewnością zostanie dostrzeżone na wystawie.

Roman Fryczyński jest absolwentem Wydziału Rzeźby poznańskiej ASP.

Dyplom („Tożsamość rzeźby”) obronił 1988 roku w pracowni doc. Józefa Petruka.

Zajmuje się rzeźbą w obrębie takich materiałów, jak: stal, aluminium, brąz, cement syntetyczny.

Tworzy głównie w Gdyni, z którą związany jest od dwudziestu lat.

Był współtwórcą, wraz z Marią Małgorzatą Józewicz,(„Galeria 78”) Gdyńskiego Przeglądu Artystycznego.

Artykuł ze strony Gdyńskiego Centrum Filmowego

Mar-Pack Wytwórnia opakowań z folii, Maszyny

Wirtualny spacer po wystawie Klimaks

klimaks-wirtualny-spacer

Niedawno zakończyła się wystawa czasowa Klimaks w Muzeum Emigracji w Gdyni. Przez niemal pół roku cieszyła się dużą popularnością wśród odwiedzających. Dla tych wszystkich, którzy nie zdążyli zobaczyć wystawy stacjonarnie Muzeum przygotowało wirtualny spacer po ekspozycji wzbogacony o dodatkowe materiały wideo, nagrania z wydarzeń i klimaksowy katalog.

Wirtualny spacer po ekspozycji

Wystawa Klimaks to niezwykła historia emigracji do Ameryki Południowej na przełomie XIX i XX wieku. Jest nowym spojrzeniem na kwestię migracji w szerszej perspektywie: jako wspólną wędrówkę ludzi, roślin, zwyczajów i idei. Na ekspozycji zobaczysz m.in zdjęcia portretujące dzisiejszych potomków emigrantów zamieszkujących Brazylię i Argentynę. Fotografiom towarzyszą poetyckie narracje. Na wystawie poznasz działalność Fundacji Biodiversitatis, zajmującej się ochroną bioróżnorodności. Na końcu spaceru można obejżeć niezwykły film “Stanhopea Tigrina” o życiu orchidei.

Stacje ratownictwa brzegowego na południowym Bałtyku

stacja-ratownictwa-brzegowego-nautologia

Znaczenie stacji ratownictwa brzegowego dla bezpieczeństwa żeglugi na południowym Bałtyku. Jubileusz 150 rocznicy utworzenia pierwszych stacji ratownictwa.

Nautologia.R.50.2016, nr 153 / Polskie Towarzystwo Nautologiczne

Powstałe w 1865 roku Niemieckie Towarzystwo Ratowania Rozbitków ze Statków (Deutsche Gesellschaft zur Rettung Schiffbrüchiger) w skrócie DGzRS rozwinęło swoją działalność organizując w rejonie Morza Północnego i Morza Bałtyckiego sieć brzegowych stacji ratownictwa. Potrzeba powołanie instytucji o charakterze ratowniczym była spowodowana dużą liczbą wypadków morskich, a tym samym utratą statków i marynarzy. Stacje ratownictwa wyposażono w łodzie ratownicze oraz sprzęt i środki do udzielania pomocy, a także przeszkolono załogi łodzi.

W rejonie dzisiejszego polskiego wybrzeża podobnych stacji było 31. Pozostały do dziś tylko budynki kilku stacji (garaży), z których najlepiej zachowane są obiekty w Czołpinie, Jastarni, Kopalinie, Łebie, Międzyzdrojach, Ustce i Rowach.W poprzednich publikacjach autorów omówione zostały, niektóre szczegóły działalności i wyposażenia stacji ratownictwa w Kołobrzegu, Darłówku i Kopalinie. Pozostaje w roku jubileuszu przypomnieć działalność ratowników z Łeby, gdzie stację powołano do funkcjonowania w 1866 roku. W tym samym roku działalność rozpoczęły również stacje Świnoujście, Dziwnów, Kopalino, Brzeźno i Nowy Port.

Stacja ratownictwa brzegowego w Łebie (Rettungsstation Leba)

Łeba to niewielka miejscowość, licząca około 2000 mieszkańców (około 1866 r.), których głównym zajęciem był połów łososia. Rząd pruski, po dekadzie usiłowań rybaków, zobowiązał się do zbudowania portu schronienia dla bazujących tam na rzece Łeba łodzi rybackich, w ograniczonej formie (bez mola i nabrzeży). Jednak obiecana budowa została odłożona, ponieważ priorytet otrzymała budowa portu w Ustce. Planowana inwestycja spotkała się z wielką radością rybaków z Łeby, którzy mieli nadzieję na schronienie się w bezpiecznym porcie, gdy zostaną zaskoczeni na morzu przez sztorm. Na początku lat 80. XIX w. powrócono do projektu budowy portu w Łebie. Według założeń projektu ujście rzeki i jednocześnie wejście do portu miało być osłaniane przez wychodzące w morze falochrony. Jednak projekt inżynierski nie przyniósł oczekiwanego rezultatu, gdyż podczas sztormów dochodziło do tzw. cofki i zalewania obszarów przybrzeżnych, a piaszczyste łachy przy wejściu uniemożliwiały zarówno wejście, jak i wyjście z portu. Dopiero w ostatnim roku XIX wieku po otwarciu linii kolejowej Łeba–Lębork dokończono falochron wschodni. Ostateczny kształt wejście do portu uzyskało w 1908 roku. W związku z dużą liczbą wypadków w 1904 roku port otrzymał przydomek „Mörderhafen” (czyli morderczy port). Do tego przydomka przyczyniały się również mielizny rozciągające się równolegle do brzegu „Aalreff ”, „Breitligsreff ” i Breite Reff ”. Ponadto silny przybój, który występował w jego okolicy zmuszał rybaków do szukania innego portu, jako portu schronienia. Liczne zapisy historyczne ukazują skutki szukania schronienia przez statki w pobliżu Łeby. Według ówczesnych źródeł na odcinku lęborskim pomiędzy Łebą a Kopalinem w przeciągu 10 lat zanotowano 17 przypadków sztrandowań, a w zachowanych aktach lęborskich z okresu 1820–1884 można znaleźć notatki o sztrandowaniu ponad 50 statków. Powyższa sytuacja oraz planowany rozwój portu w Łebie uzasadniały celowość zbudowania stacji ratowniczej w tej okolicy. Jedna z notatek z 1877 roku, zawiera typowe informacje o powstałej stacji ratownictwa brzegowego „Rettungsstation Leba”. Znajdujemy w niej informacje, iż „Stacja Łeba położona jest blisko miasta Łeba i widoczna od strony morza. Wyposażona jest w 8-wiosłową łódź żelazną typu Francis II o długości 28 stóp (812–840 cm). Posiada aparat rakietowy oraz 6-calowy moździerz”.

W roku 1865, jak już wspomniano powyżej, zostało założone „Deutsche Gesellschaft zur Rettung Schiffbrüchiger (DGzRS)” (Niemieckie Towarzystwo do Ratowania Rozbitków Morskich) i jednocześnie w Łebie powstała stacja ratownicza (Seenotrettungsstation), której pierwszym dowódcą (Vormannem) został wybrany Fischer Radzom z Leba (pisownia oryginalna)5. W roku 1866 r. Łeba podporządkowana była oddziałowi Towarzystwa administrującemu odcinkiem od Łeby do Piławy, a tym samym administracji rządowej w Koszalinie.

Początkowo stacja wyposażona była tylko w moździerz, za pomocą którego ustanawiano połączenie linowe między statkiem i plażą, i za pomocą różnych patentów, np. Hosenboje, starano się przetransportować ludzi ze statku na stały ląd. Taki sposób rato-wania życia załogi był najbardziej typowy na ówczesnym wybrzeżu pruskim. Dla osiągania jak najlepszych wyników ratowniczych załogi stacji ćwiczyły akcje ratownicze, a także przeprowadzały liczne eksperymenty, których celem było wypracowanie jak najlepszych wyników i metod ratowniczych. Przykładem takich działań były przeprowadzone w dniu 15 lipca 1867 roku w Łebie próby porównawcze zasięgów moździerza Manby’ego i 3-calowej wojskowej rakiety pruskiej. Celem był oznaczony na plaży, jako statek, pro-stokąt w odległości 1000 stóp. Rakieta o wadze około 12 kg przeleciała jeszcze ponad 100 stóp poza cel i przy kącie podniesienia 35° osiągnęła odległość około 1100 stóp. Do ustanawiania łączności pomiędzy bazą a celem wykorzystano 1-calową linę konopną, która nie sprawiała kłopotów przy rozwijaniu się. Próby uznano za zadowalające i w kolejnej turze prób użyto moździerz. Do prób wykorzystano 7-calowy moździerz bez lawety, ważący ponad 100 kg. Był to metalowy pruski moździerz forteczny, który 15 funtowy pocisk wraz z zamocowaną liną (¾ cala) miotał na odległość zaledwie 640 stóp, ze względu na nietypowe zamocowanie liny, co zwiększało opory powietrza. Pomimo tak rozbieżnych wyników zdecydowano pozostawić na wyposażeniu stacji Łeba zarówno moździerz, jak i rakiety, ponieważ na podstawie wcześniejszych doświadczeń, typowe odległości sztrandowania jednostek wynosiły około 300 kroków, czyli 600 stóp, a wykorzystanie moździerza było tańsze niż rakiet. Strzał z moździerza to był koszt zaledwie 10–12 uncji prochu, dodatkowo sam pocisk można było odzyskać i powtórnie użyć, natomiast rakieta była praktycznie jednorazowego użytku. Natomiast w przypadku akcji na większe odległości rakieta okazała się niezastąpiona, co pokazały wcześniejsze wyniki prób6. Moździerz, pomimo walorów ekonomicznych, został usunięty z Łeby przed rokiem 1899, co widoczne jest w sprawozdaniu z 1899 roku, w którym stacja w Łebie nie wykazuje na swoim wyposażeniu moździerza, a tylko łódź żelazną i aparat rakietowy.

Dla zachowania odpowiedniego poziomu sprawności, zarówno wyposażenie stacji jak i umiejętności załóg łodzi były okresowo kontrolowane przez urzędników Towarzystwa. W sprawozdaniu z kontroli sprawności sprzętu z 1889 r. znajdujemy, iż stacja Łeba wyposażona była w 9 rakiet ratunkowych o średnicy 8 cm, z których wszystkie znajdowały się w dobrym stanie i były gotowe do użycia. Dla porównania stacja Westerplatte, na 15 takich samych rakiet posiadała tylko 12 sprawnych, a 3 sklasyfikowano jako nie nadające się do użycia.

W 1866 roku stacja Łeba doczekała się wyposażenia w łódź ratowniczą o długości 28 stóp systemu Francisa. Zamieszczone w czasopiśmie „Hansa” materiały z 1866 roku ukazują, że stacja wyposażona była w łódź ratowniczą, aparat rakietowy i moździerz. Mankamentem było to, że urządzenia ratunkowe nie posiadały żadnego wykończonego pomieszczenia chroniącego je od wpływów pogody. Do przechowywania posiadanego sprzętu dopiero w rok po założeniu stacji rozpoczęto budowę szopy, usytuowanej w pobliżu ujścia rzeki Łeba. Na postawienie budynku i jego wyposażenie wydano około 229 talarów pruskich, z czego na budynek stacji 153, a na wyposażenie 76 talarów. Budynki stacji, które zachowały się do chwili obecnej, pochodzą jednak dopiero z 1903 roku. Dodatkowo dla uzupełnienia wyposażenia łodzi zostały wprowadzone różnorodne nowe elementy. Podobnie jak w Kopalinie i Helu, do stacji dostarczono wyposażenie łodziowe i wyposażenie do aparatów rakietowych, a dostawę zrealizował C.F. Devrient z Gdańska. Kolejnym problemem, z jakim musiano się zmierzyć przy organizacji stacji, była obsada stacji. Odpowiedzialna za funkcjonowanie stacji Łeba komisja lokalnego związku Towarzystwa, pod przewodnictwem burmistrza Sassenhagena, uwzględniła wniosek kierownictwa stacji ratowniczej, w wyniku czego udało się zgromadzić i utrzymać odpowiedni personel potrzebny do jej funkcjonowania. Burmistrz Sassenhagen postarał się, aby personel stacji został dobrze przeszkolony w obsłudze nowego wyposażenia.

Eksploatowana dotychczas łódź typu Francisa, o długości 7,5 m, bez systemu samoodpływowego, jaka znalazła się w Łebie w 1866 r., została zastąpiona przez nową jednostkę o długości między stewami 8,5 m, wyposażoną w system osuszania. Łódź wykonana przez szkutnika H. Havighorsta z Rönnebeck zbudowana została ze stalowej blachy falistej i w końcu października została wysłana koleją do Lauenburga (Lęborka), skąd miała być przetransportowana na specjalistycznej platformie do transportu łodzi ze stacji Łeba do miejsca służby w porcie. Okazało się, że do transportu ciężkiej łodzi dotychczasowa platforma transportowa była zbyt słaba, dlatego w grudniu w celu zrealizowania przedsięwzięcia został dostarczony odpowiedni wóz transportowy. Dotychczasowa 7,5-metrowa łódź została przetransportowana w analogiczny sposób do Neufahrwasser (Nowy Port) i tam pełniła służbę w zastępstwie dużej i ciężkiej łodzi drewnianej wcześniejszej stacji fiskalnej Westerplatte.

stacja-ratownictwa-brzegowego2-nautologia

W dniu 26.07.1865 r. w Niemieckiej Szkole Morskiej w Steinwärder w obecności komandora ppor. Wernera i zarządu Szkoły przeprowadzono próby pierwszej nowoczesnej łodzi ratowniczej przeznaczonej dla okręgu Gdańskiego. Łódź, której budowa została sfinansowana ze składek czytelników gazety „Daheim”, podobnie jak budowa samej stacji, była pierwszą na niemieckim wybrzeżu Bałtyku zbudowaną z prywatnych środków i co zrozumiałe nosiła nazwę „Daheim”. Wg ówczesnych notatek prasowych redakcja na ten cel zebrała sumę 1000 talarów pruskich9. Łodzie ratownicze budowane przez firmę Macdonald & Co z Hamburga wg patentu Francisa różniły się od typowego modelu Francisa i stanowiły kombinację rozwiązań systemów Peaka i Francisa. Taka kombinacja została zastosowana po raz pierwszy właśnie w tej budowie.

Stacja Ratownictwa Brzegowego Dziwnów – Nautologia 2017

stacja-ratownictwa-dzwinow

Bezpieczeństwo morskie: Stacja Ratownictwa Brzegowego “Berg-Dievenow” (Dziwnów). Nautologia 2017.

Na łamach „Nautologii” prezentowaliśmy dotąd informacje o powstaniu, konstrukcji, wyposażeniu i działalności stacji ratownictwa brzegowego, które były rozmieszczone na obecnym odcinku polskiego wybrzeża Bałtyku Południowego. Opisano więc stacje w Kopalinie, Kołobrzegu, Darłowie i Łebie. Brak systematyczności i kolejności opisów wynika z trudności w dostępie do materiałów archiwalnych, które pozyskiwano z trudem w różnych archiwach – głównie niemieckich. Przedstawiamy zatem kolejne opisy podobnych stacji – tym razem usytuowane w miejscowości Dziwnów, a w dalszej kolejności Nowy Port.

Stacja Dziwnów

Miejscowość Dziwnów była znana jako niemieckie kąpielisko od 1827 roku. Do 1945 funkcjonowały na tym obszarze cztery administracyjnie niezależne miejscowości: 1. Ost-Dievenow; 2. Berg-Dievenow; 3. Klein-Dievenow; 4. West-Dievenow. W dniu 1.05.1935 miejscowości Berg-Dievenow i Ost-Dievenow, przed którymi rozciągała się promenada plażowa połączono administracyjnie w Dievenow.

Przed stacją Berg-Dievenow (opisywaną poniżej) wcześniej na zachodnim brzegu funkcjonowała stacja ratownicza West-Dieve-now, wyposażona w łódź drewnianą i moździerz. Informacja ta pojawia się w sprawozdaniach rocznych z lat 1866 i 18672. W roku 1884 stacja West-Dievenow została przyjęta przez DGzRS, ale przewidywano też utworzenie podwójnej stacji ratowniczej. Niestety projekt nie doszedł do skutku ze względu na brak odpowiedniej działki pod budowę, jak i brak odpowiedniej liczby mężczyzn mogących stanowić obsadę stacji.

Podczas dorocznego zebrania komisji Towarzystwa Ratowania Rozbitków DGzRS w roku 1885 podjęto decyzję o stworzeniu w Dziwnowie, po stronie zachodniej, (West-Dievenow) na wybrzeżu Morza Bałtyckiego podwójnej stacji ratownictwa brzegowego, a także o rozbiórce znajdującego się tam, przejętego wcześniej przez Towarzystwo, budynku rybackiego przekształconego w stację ratownictwa – wzniesionego z drewna i nie mającego wystarczającej powierzchni do pomieszczenia koniecznego sprzętu – oraz o wybudowaniu na jego miejscu stacji większej i solidniejszej. Jednakże w wyniku likwidacji znajdującej się tam Królewskiej Stacji Pilotowej z końcem roku 1885 oraz w związku z brakiem odpowiedniej liczby wyszkolonych ludzi mogących stanowić obsadę przyszłej stacji, wykonanie podjętych decyzji nie mogło w tym czasie dojść do skutku. W tych warunkach celowe wydawało się przeniesienie stacji na drugą stronę rzeki Dziwny, do kąpieliska morskiego Berg-Dievenow, gdzie istniały zarówno możliwości łatwego skompletowania odpowiedniej załogi jak i dostęp do koni stanowiących siłę pociągową dla wozu z łodzią i z zestawem rakietowym. Również problem lokalizacji można było łatwo rozwiązać, ponieważ radca sądu apelacyjnego a. D. von Puttkammer udostępnił bezpłatnie odpowiednią działkę w pobliżu plaży.

Zarząd przedstawicielstwa Okręgu Szczecin (Stettin), przekazał Towarzystwu, znajdującą się na przeciwległym brzegu rzeki Dziwnej (Dievenow), odpowiednią działkę do wybudowania na niej stacji. Działka ta, leżąca na wydmie przy piaszczystym brzegu, znajdowała się w bezpośrednim sąsiedztwie ruchliwej wioski rybackiej i kąpieliska Dziwnówek (Berg-Dievenow).

Z początkiem roku 1886 rozpoczęto budowę stacji, którą zakończono w czerwcu 1887, z wyjątkiem wyposażenia wnętrza. Gdy wnętrze budynku stacji było gotowe i dostarczono przewidywane wyposażenie, w dniu 4 października 1886 r. przybył do Berg-Dievenow inspektor Georg Pfeifer, by po odbiorze technicznym budynku objąć kierownictwo nad pracami przygotowawczymi koniecznymi do uruchomienia stacji, przeszkolić ludzi w zakresie obsługi sprzętu i przeprowadzić z nimi ćwiczenia praktyczne.

Stacja – tak jak wszystkie nowe obiekty podobnego typu – zbudowana była z wypalonej cegły i pokryta charakterystycznym dachem patentowym; miała 12,5 metra długości i 9,5 metra szerokości. Wszystkie jej części wykonane były solidnie i stabilnie. Gruntowna inspekcja nowej stacji przeprowadzona przez szefa nowej stacji, właściciela hotelu Ziebell`a nie wykazała żadnych braków, odbiór techniczny przebiegł więc zadowalająco dla obu stron. Wnętrze wyposażone jest w zamykaną szafę do przechowywania drobnego wyposażenia, a wzdłuż ścian znajdują się regały na żagle i wiosła.

Nowa stacja wyposażona była w łódź ratunkową wraz z wozem transportowym, który – podobnie jak wszystkie nowe wozy Towarzystwa – pełnił również funkcję pochylni do wodowania na plaży; dodatkowo dwa czterokołowe wozy służyły do transportu samego aparatu rakietowego oraz pozostałego osprzętu. Łódź stalowa długości 7,5 m, mogąca pływać zarówno pod wiosłami jak i pod żaglem, dostarczona została przez H. Havighorst z Rönnebeck, a wóz transportowy oraz aparat rakietowy zostały dostarczone przez fabrykanta wozów F.K. Stilkenboom z Norden.

Na skipera stacji wybrany został rybak Eichhorst, a załogę stanowili rybacy, którzy zgłosili się do obsługi stacji na ochotnika jeszcze przed przyjazdem inspektora Towarzystwa. Po ogłoszeniu obsady stacji, w obecności inspektora Pfeifera, rozpakowano wszystkie urządzenia i wyjaśniono zasady obchodzenia się z nimi. Następnego ranka otaklowano łódź ratowniczą oraz skompletowano aparat rakietowy, a po południu przeprowadzono pierwsze ćwiczenia z łodzią.

Od stacji do piaszczystego brzegu morza wiodła krótka droga przez wydmy, pokryta gliną i żwirem, co ułatwiało dotarcie z łodzią i aparatem rakietowym do plaży. Podczas ćwiczeń z łodzią ratowniczą panowały dość dobre warunki pogodowe, morze było bardzo spokojne i był tylko niewielki przybój przy brzegu. Sposób wodo-wania łodzi – bezpośrednio z wozu – wzbudził duże zainteresowanie załogi i już to pierwsze ćwiczenie wykonano szybko i sprawnie, co zwiększyło zaufanie obsady do swojej łodzi, że podobnie będzie w każdych warunkach. Cały proces przebiegł zadowalająco, wszyscy członkowie załogi dobrze radzili sobie z łodzią. Sama łódź zaś – o ile można było to ocenić w czasie spokojnej pogody – wykazy-wała się często potwierdzanymi dobrymi właściwościami – typowymi dla nowych łodzi ratowniczych Towarzystwa DGzRS.

W kolejnym dniu odbyły się ćwiczenia z aparatem rakietowym. Ponieważ na terenie stacji nie został jeszcze wzniesiony maszt treningowy, do spełnianych przez niego zadań wykorzystano w zastępstwie wysoki świerk rosnący nieopodal stacji. Również w czasie tych ćwiczeń załoga wykazała się dużą zręcznością. Chociaż nikt z załogi nie miał wcześniej styczności z takim aparatem, to wszyscy szybko zaznajomili się z jego obsługą, tak że po zakończeniu ćwiczeń stacja mogła zostać przekazana załodze. W maszt do ćwiczeń stacja Berg-Dievenow została doposażona w sierpniu 1889 roku.

Na koniec pobytu inspektor Towarzystwa Georg Pfeifer przekazał formalnie skipperowi Eichhorstowi wyposażenie stacji, wykazane w spisie inwentaryzacyjnym. Zapoznano go też z obowiązkami wynikającymi z pełnionej od tej chwili przez niego funkcji.

O tym, że poziom przygotowania do prowadzenia akacji ratowniczej jest wystarczający można się było przekonać już 25 tego miesiąca, kiedy sztrandował niemiecki szkuner Robert, a załoga stacji wykazała się sprawnym przeprowadzeniem akcji ratowniczej. Wzmiankę o kolejnej, zakończonej sukcesem akcji zamieściła berlińska gazeta Teltower Kreisblatt, która donosiła: „23.05.1894 stacja ratownicza Berg-Dievenow melduje że: w dniu 22.05.1894 z holenderskiego żaglowca (nef ) Agathe Kramer, który tutaj sztrandował, uratowano kapitana i 3-osobową załogę przy pomocy aparatu rakietowego”.

Czasami wysiłki załogi stacji okazywały się spóźnione. Przykładowo biorąca udział w akcji ratowania załogi szkunera Alwine z ładunkiem drewna łódź z Berg-Dievenow dotarła na miejsce zdarzenia już po przejęciu 3-osobowej załogi przez rybaków z Heidebrink (Miedzywodzie). W dniu 6.04.1907 galeas Lydia w wyniku sztormu dryfował w rejonie Dziwnowa. Powiadomiona stacja wysłała łódź ratowniczą EBERHARD SOGHERR, która uratowała 3-osobową załogę. Nazwa łodzi to tradycyjnie nazwisko sponsora, który w tym wypadku pochodził z Bingen nad Renem. W dniu 25.07.1920 w pobliżu Dziwnowa sztrandował holownik Terschelling, którego 11-osobową załogę uratowano przy wykorzystaniu aparatu rakietowego.

W dniu 24.08.1922 przy ujściu Dziwny sztrandował galeas Lilli Marie, którego załogę uratowano przy wykorzystaniu aparatu rakietowego.

Ostre zimy z 1911/12 roku oraz w 1913 roku spowodowały powstanie pokrywy lodowej na Południowym Bałtyku, a północne wiatry i sztormy zgromadziły zwały kry lodowej tuż przy brzegu. W wyniku takiej sytuacji, w dniu 31.12.1913 r. napór grubej kry lodowej spowodował zniszczenie masywnego budynku stacji ratownictwa Berg-Dievenow łącznie z fundamentami. Wyposażenie stacji udało się uratować i umieścić w stacji w Kołobrzegu.

stacja-ratownictwa-dzwinow

Statek badawczy HYDROMET – Nautologia 2017

Hydromet

Od rybackiego lugrotrawlera typu B-11 “Skowronek” do statku badawczego R/V “Hydromet”

Lugrotrawlery typu B-11 i B-17 nazwane zostały potocznie „kuliki” lub „ptaszki” od jednego z pierwszych statków serii („Ku-lik”) jak również od nazw ptaków, jakie im nadawano. Od 1951 do 1953 roku zbudowano 31 statków typu B-112, a w latach 1955–1957 następne 28 ulepszonego typu B-17. Projektantem był inż. Janusz Staszewski z Centralnego Biura Konstrukcji Okrętowych w Gdańsku. Później już w trakcie budowy nadzorował projekt inż. Edward Słomski. Według pierwotnych założeń miały mieć długość około 28 m, pojemność 480 beczek śledziowych, 12 osób załogi, prędkość 9 węzłów, połowy włokiem i pławicami, czas rejsu do trzech tygodni. Statki budowano w Stoczni Północnej w Gdańsku, co spowodowało dodatkowe trudności i ograniczenia. W początkowym etapie statki budowane były w hali, po czym na wózkach transportowane były na miejsce wodowania jakim był nieduży slip. Jego wielkość umożliwiała wodowanie statku o szerokości maksymalnie do 6,7 m, co miało wpływ na wymiary całościowe budowanych lugrotrawlerów. Siłownia umieszczona została na rufie, podobnie jak cała nadbudówka, ładownia i zbiorniki paliwa umieszczone zostały przed siłownią.

Szybko jednak okazało się, iż do prowadzenia połowów pławnicowych załoga 12 osób była niewystarczająca. Statki poddano modernizacji, a załogę powiększono do 18 osób, kosztem usunięcia kozłów trałowych na lewej burcie. Zabudowano lewą burtę jak również rufę, która pierwotnie była odkryta. Pokład główny zaopatrzony został w urządzenia do połowów włokiem lub zestawem pławic. Winda trałowa mogła obsługiwać linę utrzymującą pławice czyli rep. Czternaście pierwszych lugrotrawlerów wyposażono w 300-konne silniki szwedzkiej firmy June Munktell z głowicą żarową i śrubą nastawną o 250 obr/min. Kolejne statki otrzymały 8-cylindrowy wysokoprężny silnik Bückau Wolf mający tą samą moc, ze śrubą stałą, bezpośrednio nawrotne o 360 obr/min. Zwiększenie ciężaru pogorszyło znacznie ich stateczność, czego skutkiem była cała seria katastrof z ich udziałem. Wynikiem tych zdarzeń jak również słabych wyników połowowych było stopniowe wycofywanie ich z pracy w rybołówstwie. Niektóre zostały zakupione przez armatorów południowoamerykańskich i afrykańskich (Ghana, Wyspy Bahama, Argentyna), część została adaptowana na statki badawcze i szkolne, np. „Cietrzew”, po dobudowaniu dłuższej rufy i dodaniu omasztowania przebudowany na szkuner szkolny „Zawisza Czarny”. „Jarząbka” kupił amerykański milioner J. Seward Johnson, właściciel firmy farmaceutycznej Johnson & Johnson. Przebudowano go w Szczecińskiej Stoczni Remontowej Gryfia na luksusowy jacht żaglowo-motorowy. Pozostałe w 1971 r. skasowano i oddano na złom.

„Skowronek” był 21. z serii lugrotrawlerów wybudowanych w Stoczni Północnej w Gdańsku. Stępkę położono 20 listopada 1951 r. Zwodowany został 14 maja 1952 r. Przekazanie do eksploatacji nastąpiło 31 marca 1953 r. Trafił do Przedsiębiorstwa Połowowego „Dalmor”. Początkowo planowano wykorzystać „Skowronka” – podobnie jak inne „ptaszki”, które trafiły do „Dalmoru” – do połowów na Bałtyku. Jednak ich słabe osiągi połowowe sprawiły, że postanowiono wysłać je do połowów na łowiskach Morza Północnego. Tam służyły głównie do połowów przy użyciu włoka, tuki lub pławic śledziowych. Władze Dalmoru postanowiły jednak szybko pozbyć się kłopotliwej flotylli. Zbiegło się to z powołaniem przez Ministra Żeglugi 10 stycznia 1952 r. Państwowego Przedsiębiorstwa Usług Rybackich „Odra” w Świnoujściu, do którego trafiły wszystkie lugrotrawlery B-11 wraz ze „Skowronkiem”, który otrzymał numer „Świ 114”. W 1957 r. niechciane „ptaszki” przejęte zostały przez Przedsiębiorstwo Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Gryf ” w Szczecinie. „Skowronkowi” nadano wówczas numer „Szn 33”. Uniknął on szczęśliwie losu, jaki spotkał niektóre z „ptaszków” i w 1965 r. trafił do Oddziału Morskiego Polskiego Instytutu Hydrologiczno-Meteorologicznego z przeznaczeniem na statek badawczy. Pięć lat później Stocznia Marynarki Wojennej dokonała jego przebudowy wg projektu wykonanego przez projektantów Biura Projektowo-Technologicznego Morskich Stoczni Remontowych „PROREM” pod kierownictwem inż. W. Dziekońskiego. Jednostkę po przebudowie w wyniku konkursu pracowniczego nazwano r/v „Hydromet”. Pierwszy rejs przebudowanego statku badawczego odbył się w dniach od 22 marca do 1 kwietnia 1971 roku.

Po I Konferencji Oceanografów Bałtyckich w Helsinkach w 1957 r. nastąpiła intensyfikacja badań Bałtyku. Polski udział w programie helsińskim z 1957 r. obejmował program badań hydrograficznych Zakładu Oceanografii Państwowego Instytutu Hydro-Meteorologicznego w Gdyni, realizowany we współpracy z Polską Marynarką Wojenną na okrętach hydrograficznych. Tego samego roku ukazało się Zarządzenie Prezesa Rady Ministrów dotyczące rozwoju i organizacji badań oceanograficznych w Polsce, polecające Instytutowi rozszerzenie zakresu tych badań oraz regularność ich prowadzenia. W tym czasie PIHM nie posiadał odpowiedniej jednostki, która mogłaby prowadzić kompleksowe badania na Bałtyku. Wykorzystywane do badania wód przybrzeżnych Bałtyku własne kutry badawcze „Bora”5 i „Delta”6 nie spełniały tych wymogów. Również inne kutry, takie jak „KRA” i otrzymany od Wojsk Ochrony Pogranicza „KRA II” o długości 23,5 m i zanurzeniu 1 m mogły prowadzić badania pomiarowe tylko w strefie przybrzeżnej, m.in. w ujściu Wisły, na Zatoce Gdańskiej i Zalewie Wiślanym.Od początku lat 70. ubiegłego wieku Oddział Morski Państwowego Instytutu Hydro-Meteorologicznego dysponował już własnym statkiem badawczym, nazwanym r/v „Hydromet”wyposażonym dzięki decyzji ówczesnego Centralnego Urzędu Gospodarki Wodnej. Był to dawny kuter rybacki „Skowronek”przekazany nieodpłatnie dla PIHM, a następnie przebudowany i przystosowana do badań oceanograficznych. Po przebudowie jego podstawowe dane techniczne były następujące: 200 BRT, 37 NRT: nośność 100 t; wymiary: 32,6 x 6,8 x 3,1 m; pozostawiono silnik spalinowy Bückau-Wolff, 300 KM; prędkość 9 węzłów; oprócz 13-osobowej załogi mógł on zabierać 12-osobową ekipę naukową.

Hydromet

R/v „Hydromet” pełnił służbę w Oddziale Morskiego PIHM w Gdyni (od 1972 zwanym Instytutem Meteorologii i Gospodarki Wodnej), gdzie wykonywał wszelkie zadania meteorologiczne i hydrograficzne na Bałtyku. Jednostka oprócz prognozowania pogody głównie dla potrzeb żeglugi i rybołówstwa prowadziła ponadto najróżniejsze prace specjalne. Polegały one na badaniu prądów morskich, falowania, czy też badania stopnia zanieczyszczenia morza. Na statku zainstalowano cztery laboratoria badawcze – oceanograficzne, hydrochemiczne, meteorologiczne i geologiczne, wyposażone w najrozmaitszą aparaturę do badania fizycznych i chemicznych właściwości wody i powietrza. Ponadto zamontowano cztery elektryczne i dwie ręczne windy hydrograficzne. Jedna z wind była zamontowana w pomieszczeniu z otwieraną furtą burtową. Ponadto statek posiadał windę specjalną o dużym uciągu do obsługi sond geologicznych. Statek badawczy r/v „Hydromet” w latach 70. i 80. ubiegłego wieku był prawdziwym pływającym laboratorium, wyposażonym m.in. w takie urządzenia jak: automatyczna stacja meteo, hydrospektrometr wykorzystywany do pomiaru zawiesin oraz salinometr używany do określania stopnia zasolenia do 0,003 promila. W 1971 roku brał udział w wielkim międzynarodowym przedsięwzięciu, zwanym „Rokiem Bałtyku”. Zapoczątkowało to udział r/v „Hydrometu” w innych dużych programach badawczych, takich jak: BOSEX (Baltic Open Sea Ex-periment) w 1977 r., PEX-86 (Patchiness Experiment) – w 1986 r. i SKAGEX (Skagerrak Experiment) w 1990 r. Podstawowe zadania statku wiązały się jednak głównie z monitoringiem Bałtyku – okresowymi pomiarami wykonywanymi zgodnie z zaleceniami HELCOM-u, helsińskiej komisji, zajmującej się ochroną środowiska morza. Na podstawie parametrów wody morskiej w wyznaczonych punktach można było ocenić, jak zmienia się stan środowiska morza i opracować sposoby jego ochrony. W latach 1971–1992 jednostka dowodzona była kolejno przez kapitanów: A. Grabowskie-go, A. Święcha, J. Chołysta, C. Gajewskiego, H. Lewandowskiego i J. Dudę. Obowiązki pierwszego oficera w latach 1970–1993 pełnił Jerzy Duda. Jednostka wykorzystywana była również przez pracowników, studentów i doktorantów Wydziału Oceanografii Uniwersytetu Gdańskiego, którzy pływali na r/v „Hydromet” odbywając praktyki i staże.

Wysłużony statek w 1993 r. wycofano ze służby. Rok później sprzedano za granicę do Holandii, gdzie otrzymał nazwę „Swartebank”. Miał po kolejnej przebudowie stać się bazą dla nurków pracujących na Morzu Śródziemnym. Ostatnie znane zdjęcia statku pochodzą z lat 2005–2006, gdzie widać, że był on w tym okresie już nie eksploatowany. Późniejszy los statku jest nieznany. Za pomoc w zbieraniu materiału do artykułu dziękuję z-cy dyrektora Oddziału Morskiego Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Gdyni Panu Krzysztofowi Lubomirskiemu.

Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny.

Bałtycki Klaster Morski

Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny. Od klastra Triple Helix, poprzez Quadralupe Helix do koncepcji holistycznej.

Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny
Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny
Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny
Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny
Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny
Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny
Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny
Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny
Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny
Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny
Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny
Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny
Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny
Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny
Bałtycki Klaster Morski i Kosmiczny

Koń w butach na ulicy w Gdyni – Expres Zagłębia 1938

Expres Zagłębia

Sensację wzbudzał w Gdyni koń mający na nogach specjalnie przygotowane dla niego buty skórzane

Koń w butach na ulicy w Gdyni wzbudza sensację wśród przechodniów // Express Zagłębia. – 1937, nr 251, s. 2

Expres Zagłębia

Polskie Towarzystwo Nautologiczne kalendarium 2019-2020

ptn-kalendarium-2019-2020

9 lutego 2019 r. w sali obrad w puckim Ratuszu odbyła się Konferencja z okazji 99. rocznicy Zaślubin Polski z morzem 1920 roku w Pucku. Współorganizatorem konferencji jest PTN.

PTN kalendarium 2019-2020
PTN kalendarium 2019-2020
PTN kalendarium 2019-2020

Rocznica podniesienia polskiej bandery na statku “Dar Pomorza”

Dar Pomorza

List gratulacyjny na okoliczność 90. rocznicy podniesienia polskiej bandery na statku s.v. “Dar Pomorza”

W dniu 13 lipca 1930 roku podniesiono biało-czerwoną banderę na ówczesnym statku szkolnym Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni – “Darze Pomorza” – darze społeczeństwa Pomorskiego, na zakup którego środki zebrano dzięki Pomorskiemu Komitetowi Floty Narodowej i któremu przewodniczył dr Józef Wybicki, a po jego śmierci dr Leon Janta-Połczyński.

Dar Pomorza
Dar Pomorza
Dar Pomorza